[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podeszliśmy bliżej. Dla pilota nowa maszyna, to to samo, co dla myśliwego strzelba,
pierwszy raz wzięta do ręki. Rozległ się huk zapuszczanych na próbę motorów,
nawoływania mechaników, odgłosy wydawanych rozkazów. Rozhuśtane śmigi zaczęły
z szumem przecinać powietrze, mdła woń benzyny łechtała nozdrza, samoloty drgały
nadmiarem naładowanej energji, My, w szerokich szatach, podobni do niedzwiadków
lub gromady morskich nurków, kręciliśmy się między aeroplanami.
Zbliżała się chwila odlotu. A był rozpowszechniony wśród lotników zwyczaj, aby
przed odjazdem kłaść pod kominiarkę skrawek z pończoszki swej lubej, panował nawet
przesąd, że jest to jakby talizman przeciw nieszczęściu, więc i teraz zaszeleściały w
rękach pilotów jedwabne gałganki różnych odcieni, a niejednemu pewno mignął w
oczach roześmiany buziak lub puszyste kędziory swej dziewczynki. Spojrzałem na
zegarek. Wskazywał godz. 2-gą po południu. Dzień był przepiękny. Jednostajny
matowy błękit pokrywał cały horyzont. Przekrwione purpurowe słońce chyliło się ku
zachodowi, igrając karmazynem i fioletem na wierzchołkach odległych gór, lasów i pól,
spoglądając purpurowym wzrokiem na opustoszałe pobojowiska, ruiny i zgliszcza.
Jednym ta płonąca kula rzucała na skroń świetlisty wieniec zwycięstwa i chwały,
drugim zwiastowała koniec niedoli, a na dusze ich rzucała snop nadziei lepszego,
nowego jutra.
Wrzawę, panującą na lotnisku zagłuszył nagle świdrujący, przeciągły skowyt
syreny. Był to sygnał naszego dowódcy, wzywający do wsiadania. Rozbiegliśmy się
wzdłuż linji, każdy lekko wskoczył do swej maszyny, usiadł na siodełku, lewą ręką
chwycił za ster, prawą za wyłącznik gazu i czekał. Dowódca podniósł rękę. Zakołysały
się skrzydła samolotów, skoczyły jeden po drugim, wreszcie szeroką ławą wznieśliśmy
się hen, ku górze, niczem klucz wędrownych żórawi.
Rozhukane ptaki niosły nas na północ ku nieprzejrzanym łańcuchom Alp.
Byliśmy coraz wyżej, pędząc jak stado olbrzymich orłów wprost na wierzchołki
skalnych szczytów. Tam, na dole pod nami rozpościerał się potężny wielki szmat
podgórskiej krainy. Mierząc wzrokiem te bezmierne obszary z niebieskich wyżyn,
powstaje w duszy mimowoli uczucie nieprzepartej mocy i wyższości.... nad miljonami
tych, co pełzają po ziemi. Wszystko zaczęło ginąć w mroku, tylko gdzieś z boku świeciła
krwawa łuna, wznosząc morze ognistych języków, rozsypujących roje czerwono-złotych
iskier...
%7ływioł niszczycielski jest zawsze godnym towarzyszem okrutnej wojny. Płonęły
wielkie magazyny armji. W oddali majaczyły się niewyraznie poszarpane brzegi
Adriatyku, I tak mknęliśmy lekko, równo, lecz z zawrotną szybkością, a chociaż
chwilami wydawało się, że tkwimy nieruchomo w niebieskich przestworzach, to jednak
uciekająca z pod stóp ziemia przypominała o szalonym pędzie. Fale rozcinanego
powietrza smagały po twarzy, wtłaczały się do płuc. Wino, kobieta i śpiew są nudną
rozrywką wobec tej boskiej, wspaniałej rozkoszy, jaką jest taki lot.
Tymczasem jeszcze kilka chwil temu niewyraznie rysujące się wierzchołki gór,
przeistoczyły się błyskawicznie w łańcuch olbrzymich, niebosiężnych szczytów. Te
kolosy zagradzały nam drogę, jak gdyby chciały powstrzymać nasze zuchwałe zapędy.
Zaczął dąć silny górny wicher, podrzucając samolotami, jak zwojem papierowych
kartek. Jazda przestała być uroczym spacerem, zmieniła się w hazardowną i
kosztowną grę o cenę życia. Góry, odziane już w śnieżną, niepokalaną szatę, pokrywał
subtelny nalot fioletowych promieni gasnącego słońca. My tymczasem, wznosiliśmy się
wyżej i wyżej, by zostawić daleko pod sobą te piękne, lecz niebezpieczne olbrzymy.
Czułem, jak jakaś niewidzialna mocarna dłoń unosi mnie w górę. Spojrzałem na
wahającą się wskazówkę altimetru. Byliśmy na wysokości 5000 m.
Myślałem już, że wszystko dobrze, gdy nagle otoczyły mnie szare, nieprzejrzane
kłęby lotnej mgły, Po chwili szybowałem już nad morzeni gęstych i sfałdowanych
chmur. Rozrzedzone powietrze tamowało oddech, fale krwi poczęły uderzać do głowy.
Pędziliśmy jak stado zbłąkanych ptaków nad bezdrożem skłębionych obłoków. Nie była
to już czarowna baśń, ani wytwór bujnej wyobrazni, ale zwykła rzeczywistość,
będąca udziałem tych, co się poświęcili skrzydlatej służbie.
Wtem gwałtownie opadł najpierw jeden samolot, potem drugi, trzeci,
zanurzyły się w spiętrzonych falach chmur. Przez moment sądziłem, że piloci,
prowadzący maszyny, wykonali ten manewr umyślnie. Ale za chwilę, zniknęli oni
zupełnie w oceanie obłoków i nie ujrzeliśmy ich już nigdy. Zdrętwiałem. Zimny
dreszcz, tysiącem ukłuć przebiegł me ciało, bo zrozumiałem, że spotkał ich straszny los,
ponieważ w tem miejscu właśnie zdradzieckie chmury kryły najwyższe szczyty i
nieszczęśni całym pędem musieli wpaść na bezlitosne skalne ściany... Niestety, nie
myliłem się. Szczątki samolotów znaleziono pózniej na dnie przepaści i wąwozów, a ze
zwłok pilotów pozostał przeważnie tylko zwęglony pył.
Eskadra, lecąca dotychczas we wzorowym ordynku, rozproszyła się, niczem
stado strwożonego ptactwa. Każdy na własną rękę szukał ocalenia przed okrutną
śmiercią, jaką ponieśli nasi koledzy. I ja miałem zamiar przy pierwszej sposobności
opuścić się niżej pod chmury. Ale wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozlewały się stłoczone
śnieżnobiałe obłoki. Nie zmieniając kierunku, możliwie najwolniej posuwałem się
naprzód. Wiatr odwrócił się, chwilami zatrzymywał mój samolot, a nawet rzucał go w
tył. Na dobitkę chmury piętrzyły się coraz bardziej, niczem zwały bałwanów morskich,
dotykając prawie dolnych skrzydeł aparatu. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję.
Straciłem z oczu całą eskadrę i, szarpany podmuchami wiatru, byłem jak samotny
żeglarz na wzburzonym oceanie. Zwątpiłem w szczęśliwy koniec swego lotu. Trzeba się
było zdać na łaskę Opatrzności. Te przeklęte chmury są piekielnym wytworem szatana,
pomyślałem, dusząc się z gniewu i rozpaczy.
Wtem nagle w fali płynących obłoków otworzyła się niespodziewanie duża
szczelina, ukazując skrawek ziemi. Ogarnęła mnie gwałtowna radość. Wytężyłem
wzrok, by cokolwiek dojrzeć w cieniach zapadającej nocy. Ujrzałem pod sobą coś
nakształt ciemnej nitki, w której tylko wprawne, doświadczone oko mogło poznać
rzekę. W takich wypadkach niema się czasu do namysłu. Szybko więc zamknąłem gaz,
by dostać się pod warstwę chmur. Rozstępowały się one na wszystkie strony przed
moim Bergiem", a kiedy już znalazłem się pod niemi, ich dziwne sklepienie zawarte już
było nademną. Teraz mogłem już dość wyraznie dostrzec szerokie koryto rzeki i
czerwoną wieżę kościółka. Musiała to być Drawa. Chcąc się o tem przekonać, począłem
w krętych, stromych spiralach opuszczać się na dół. Rozhukany wicher rzucał aparatem,
jak zwiędłym liściem. Chwilami samolot stawał prawie pionowo i zdawało mi się, że
lada moment runie na ziemię. Opadłem na wysokość 200 mtr., tak, iż mogłem jak na
dłoni widzieć już uliczki, domy i gdzieniegdzie nawet migające światełka. Było to
znane mi małe miasteczko nad Drawą.
Grozna zmora trwogi odeszła. Zdało mi się, że ktoś roztoczył nademną
opiekuńcze skrzydła. Wyrównałem bieg maszyny i lecąc tak nisko wziąłem kierunek na
Villach.
Wiatr nareszcie ucichł troszeczkę, dając mi możność rozwinięcia dużej szybkości.
W dole leżała ciasna dolina Drawy, obramowana spadzistymi stokami wzgórz,
porosłych gęstym lasem. Nigdzie nie mogłem dostrzec dogodnego miejsca do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]