[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Aadna porcja jak na jeden dzień.
- Byłoby więcej, ale na jesionie ladaco gałąz mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziemię i nadwichnąłem rękę.
- No i co?
- Ano nic, zhukałem %7łurawia-doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
- I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili: ścięgno masz mocno
nadciągnięte.
- Cóż znalazłeś w skrzynkach?
- Najwięcej sikor bogatek - mają już pisklęta; w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To
dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki, te małe, nakładły błękitnych jająt; w
dwóch są sikory modraczki, wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej na syczał mi
krętogłów, jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze
przyjęcie. Zgadnijcie, kto ją zajął?
- No któż by? Może dzięcioł?
- Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie
zważałem, i gruchnąłem.
- No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt, coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej? -
spytał spokojnie %7łuraw.
- Ja? Myszęta? Jakie? Kiedy?
- Ach, prawda! To także pewnie "domowy"! %7łeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
- "Domowy" na medycynÄ™ nie chadza.
- Ale ja mam złą wieść. Pszczoły w wierzbie nie mają matki! Zafrasowali się obydwaj i jęli radzić.
- Pójdę po czerw do Odrowąża - ofiarował się Pantera.
- Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
- Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak
prędko wyszedł- rzekł %7łuraw.
- Gdzie? Pewnie "domowy" wyniósł i schował lub przepasł nim Hatorę - zaśmiał się Rosomak.
Obydwaj spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże chodaki łykowe.
- Do domu jechać w tych dniach nie można - rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał - bo mi Aatana
Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktor będzie łaskaw? -
zwrócił się z ukłonem do %7łurawia.
- Wypatrzyłem drugą barć - rozstrzygnął kwestię Rosomak.
- No to i po co majaczysz i nas siÄ™ radzisz?
- A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy
wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.
- Aha, musimy faszyną jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza!
Jazda! - porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą
ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzem] do kieszeni %7łurawia.
Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o za mierz on robocie.
- Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojow Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać - rzekł
Pantera.
- Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? - spytał %7łuraw - Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na
Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt ni zbiera, boć tam nawet zimą trudno
się dostać. Przeklęta topiel!
- Innym przeklęta, a nam błogosławiona - poprawi Rosomak. - Mielibyśmy to taki swój świat i raj, żeby
bitl drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzie by nam życie zatruli.
- Pewnie. Chłopi i baby do %7łurawia z chorobami. %7łydz po ryby, no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy
posłyszycie w nocy, że jęczę, wiedzcie, że mi się to śni.
- Niech no kładki do Odrowąża nad wodą się pokażą, stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w
kościach! - rzekł %7łuraw.
- Ten do nas pasuje. Temum rad - uśmiechnął się przyjaznie Rosomak. - On mnie uczył leśnego bytu.
Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie zabrali się do roboty.
Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami; musieli omijać zupełnie
nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy białawego, gąbczastego mchu: coraz to któryś zapadał i
towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali
się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A
wszystko - o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.
Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie, pół brodząc, pół pełznąc, Rosomak wydostał się z grzęzawicy i
bez tchu legł pod sosną-przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez
siły.
- Wracaj, pora do chaty! - zawołał %7łuraw
- Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście, ile znajdziecie, sznurów, garnek z żurem,
kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
- Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliznie! - wołał %7łuraw troskliwie.
- Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc są suche, siekiera i nóż jest, chrustu nie brakuje. Przenocuję
doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino
daszek uchylić. Będziemy mieli jeszcze kramu co niemiara. Spocznę przed ciężką robotą. %7łegnajcie!
- Do zobaczenia! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne, a była
pustka.
Ani ujawniania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardiaszu. Sosny stały jakby nieme; nawet
wokoło wydawały się puste. %7łycie kipiało dopiero za topielą.
- Jakiś zaklęty kąt! - szepnął powstając. Obszedł brzegiem rozglądając się. Ród starych sosen mieszał
się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]