[ Pobierz całość w formacie PDF ]
praktykanci, urządzili tu sobie własną kwaterę główną i dla zabawy doprowadzili
statek do stanu używalności. Wszyscy chłopcy byli święcie przekonani, że
Jutrzenka jest w tak dobrym stanie, jak gdyby była nowa, i zawsze pilnowali, aby
pożyczyć paliwa rakietowego w dostatecznej ilości na krótką wycieczkę. Czuli się
niezmiernie dotknięci, że nikt im nie chce pozwolić na żadną podróż, długą czy
krótką.
Komandor Doyle oczywiście wiedział o wszystkim i nawet aprobował prace
remontowe na statku. Ostatecznie to także stanowiło dobrą praktykę. Przychodził
czasami na Jutrzenkę sprawdzić, co się tam dzieje, ale zasadniczo uważano, że
statek jest własnością prywatną. Zanim kogoś wpuszczono, musiał otrzymać
zaproszenie. Dopiero po kilku dniach pobytu, kiedy zostałem przyjęty do bandy, jako
ktoś mniej więcej swój miałem okazję udania się na Jutrzenkę .
Była to najdłuższa podróż, jaką odbyłem poza granicami stacji, ponieważ
cmentarz znajdował się w odległości około pięciu mil. Krążył na tej samej orbicie co
stacja, trochę ją wyprzedzając. Naprawdę nie wiem, jak opisać osobliwy wehikuł,
który nas tam zawiózł.
Zbudowano go ze szmelcu wyszabrowanego z innych statków i był to po prostu
zasobnik ciśnieniowy mogący pomieścić około tuzina osób. Do jednego końca
podwieszono silnik rakietowy o małej mocy, było tu także parę pomocniczych
silniczków do sterowania, śluza o prostej konstrukcji, radio do utrzymywania
łączności ze stacją - i to wszystko. Ten dziwaczny stateczek mógł wykonać skok do
Jutrzenki w ciągu mniej więcej dziesięciu minut, a potrafił rozwinąć prędkość
dochodzącą najwyżej do trzydziestu mil na godzinę.
Ochrzczono go Skowronek niebieski - nazwa zaczerpnięta podobno z jakiejś
słynnej powieści fantastycznonaukowej z dawnych czasów.
Skowronek był zwykle zaparkowany przy zewnętrznej krawędzi stacji, gdzie
nikomu nie wchodził w drogę. W razie potrzeby paru praktykantów
w kombinezonach kosmicznych odczepiało cumy i holowało pojazd do najbliższej
śluzy. Następnie Skowronka sprzęgało się i wchodziło na jego pokład przez łączącą
rurę, tak jak się wchodzi do prawdziwego pasażerskiego statku kosmicznego.
Moja pierwsza podróż na Skowronku dostarczyła mi zupełnie innych wrażeń
niż wzlot z Ziemi. Skowronek wyglądał na rozklekotany grat i posądzałem go, że
lada chwila może się rozlecieć, chociaż w rzeczywistości zapewniał dostateczne
bezpieczeństwo. Było nas dziesięciu, więc w malutkiej kabinie panował straszliwy
tłok, i gdy silnik rakietowy zaczął pracować, powolne przyśpieszenie przesunęło nas
wszystkich w tył statku. Przy takiej niskiej sile pędu moja waga spadła do funta -
w zupełnym przeciwieństwie do startu z Ziemi, kiedy byłbym przysiągł, że ważę
tonę! Po paru minutach tego powolnego ruchu odcięliśmy dopływ napędu
i płynęliśmy swobodnie przez następne dziesięć minut, a wtedy dalszy krótki odrzut
doniósł nas zgrabnie do celu.
Wewnątrz Jutrzenki było mnóstwo miejsca; ostatecznie mieszkało tu ongiś
pięciu mężczyzn przez prawie dwa lata. Nazwiska ich, wyskrobane na farbie ścian
kabiny nawigacyjnej, nadal były czytelne i widok ich przeniósł mnie w wyobrazni
prawie o sto lat wstecz, do wielkich pionierskich dni lotów kosmicznych, kiedy nawet
Księżyc stanowił nowy, nieznany świat, a nikt jeszcze nie dotarł do żadnej z planet.
Mimo sędziwego wieku pojazdu każdy przedmiot w kabinie lśnił jak nowy.
Tablica przyrządów, przynajmniej w moim mniemaniu, mogła należeć do
współczesnego statku. Tim Benton dotknął jej delikatnie.
- Jak nowa! - powiedział nie ukrywając dumy. Słowo daję, któregoś dnia
mógłbym was zabrać na Wenus!
Z czasem zapoznałem się dokładnie z przyrządami sterowniczymi Jutrzenki .
Można było nimi bezpiecznie manipulować, skoro zbiorniki nie zawierały paliwa
i naciśnięcie guzika: Główny napęd , wywoływało jedynie błysk czerwonego
światełka. A jednak sam fakt, że siedzę w fotelu pilota i snuję marzenia z rękami na
sterze, napełniał mnie podnieceniem.
Za głównym zbiornikiem założono mały warsztacik i tu odbywało się mnóstwo
prac modelarskich, a także sporo poważnych robót inżynieryjnych. Niektórzy
praktykanci przygotowali plany różnych przyrządów; tu je chcieli wypróbować
i przed zademonstrowaniem wyższym instancjom sprawdzić, czy działają. Karl
Hasse, nasz geniusz matematyczny, próbował zbudować jakiś nowy przyrząd
nawigacyjny, ponieważ jednak zawsze chował swoje dzieło, gdy ktoś się zbliżał, nikt
właściwie nie wiedział, do czego to coś miało służyć.
Nauczyłem się więcej o statkach kosmicznych w trakcie obijania się po wnętrzu
Jutrzenki niż poprzednio z książek czy wykładów. To prawda, że miała ona blisko
sto lat, ale poza pewnymi szczegółami główne zasady planowania pojazdów
międzyplanetarnych zmieniły się mniej, niż można by przypuszczać. Nadal muszą
one posiadać pompy, zbiorniki na materiały pędne, urządzenia wentylacyjne,
regulację temperatury i tak dalej. Ten i ów wichajster może ulec zmianie, ale funkcje,
które spełnia, nadal pozostają takie same.
Wiedza, jakiej nabyłem na pokładzie Jutrzenki , bynajmniej nie ograniczała się
do techniki. Nabrałem tutaj wprawy w ruchach przy stanie nieważkości i nauczyłem
się walki zapaśniczej przy swobodnym spadaniu. I teraz właśnie wypada wspomnieć
o Ronnie m Jordanie.
Ronnie, najmłodszy z praktykantów, był ode mnie starszy o jakieś dwa lata. Ten
zawadiacki, jasnowłosy Australijczyk, który urodził się w Sydney, ale większą część
życia spędził w Europie, znał w rezultacie trzy czy cztery języki i od czasu do czasu
mimo woli przechodził z jednego na drugi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]