[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 To jego serce.
Dopiero teraz zrozumieli wyczyn To-sara. Pojęli to odprawiane
wcześniej misterium i straszną egzekucję. Okrutną dla obu: zabójcy i
ofiary. Bo granica między nimi była niewyrazna, role do ostatniej chwili
nie były rozdzielone...
W świetle pochodni oglądali olbrzymi zewłok, ciemny teraz i
niekształtny. Po jaśniejącej upiornym blaskiem bestii został łachman w
kałuży czarnej krwi. Brodzili w lepkiej cieczy, rozpływającej się powoli na
całą szerokość przejścia, z niedowierzaniem dotykali ogromnych łusek,
kryjących grzbiet, i zaczynała docierać do nich groza spotkania z
potworem, zdawało się niezniszczalnym, a teraz leżącym przed nimi
nieruchomo niczym góra. Auskowany pancerz wydawał się odporny na
wszelkie ciosy. Dziura, przez którą wyszedł eneika, wyglądała nierealnie,
bo z zewnątrz nie zdołałby jej chyba wyrąbać nawet wspomagany czarami
oręż. Tak, to był jedyny sposób na xinxa: zabić go od środka. Miękki
brzuch pozwalał na wdarcie się w trzewia, a potem... Dalszy ciąg już
widzieli.
Należało odszukać wierzchowce. Spłoszone mogły odbiec daleko,
chociaż bały się ciemności. Nie to było jednak grozne. Bez światła
stanowiły łatwy łup dla mieszkańców jaskiń. Wprawdzie obecność smoka
przepłoszyła ich z najbliższej okolicy, teraz jednak, gdy blask władcy
podziemi zgasł, z pewnością nadciągali cichym tłumem żądni pośmiertnej
zemsty na panu ich życia.
Pierwszy odnalazł się kiset. Na gwizd Itiego odezwał się basowy
pomruk i po chwili miękki tupot łap oznajmił powrót rumaka. Zwierzę
najwyrazniej wstydziło się swojej ucieczki, bo na widok Isera przypadło
do ziemi i poczęło czołgać się w jego stronę, tuląc uszy i marszcząc wargi
w przepraszającym uśmiechu. Wybaczający dotyk dłoni rozgrzeszył
skruszone stworzenie, które rozpoczęło taniec radości wokół swego pana.
Chwilę pózniej kiset dostrzegł martwego xinxa. Zjeżył się cały i, chcąc
zrehabilitować się w oczach jezdzca, rzucił się z rykiem na wielki łeb.
Jakże zmalał ten potężny drapieżnik wobec ogromu nieruchomego ciała!
Sama smocza paszcza była prawie tak duża, jak szarpiący ją teraz z dziką
pasjÄ… kiset.
Odszukanie pozostałych zwierząt nie było łatwe. Vortarowego irmana
znalezli w ślepej odnodze wciśniętego w najdalszy jej kąt i drżącego
jeszcze z przestrachu. Z trudem dał się wyprowadzić, płoszył się na odgłos
najdrobniejszego nawet szelestu. Po długim błądzeniu odnalezli
wierzchowca To-sara, a raczej to, co z niego jeszcze zostało. Rozwleczone
po jaskini szczątki świadczyły, że nie tylko smoki były tu niebezpieczne.
Trzeciego irmana nigdzie nie było, natknęli się tylko na zgubione przez
zwierzę sakwy. Mając w pamięci poprzednie znalezisko, nie mieli już
złudzeń co do jego losu. Przygnębieni stratą ruszyli w dalszą drogę. Byli
bardzo zmęczeni, a i zwierzętom należał się dłuższy odpoczynek, lecz
rozbijanie obozu w pobliżu smoczego truchła przekraczało odporność
nawet najtwardszego z nich. Nie nalegał na to także To-sar, choć
wydawało się, że ów widok nie wstrząsnął nim tak jak valami.
Wiele dni mieli jeszcze spędzić w podziemiach. Powoli tracili poczucie
upływu czasu, staczając boje z mieszkańcami wnętrza gór o chwilę
nerwowego snu, głodując i marząc o kropli wody, gdy skończyły się
zabrane na drogę zapasy. W końcu, gdy zapalili jedyną pozostałą
pochodnię, szykując się na ostatnią, bezwzględną bitwę z demonami
ciemności, których przez te wszystkie dni nie zdołali nawet dojrzeć, a
które, czując zbliżający się koniec, poczęły zacieśniać wokół nich
śmiertelny krąg, stwierdzili z radością że czerń nie jest już tak głęboka jak
dotąd. Coraz szerszy stawał się szarzejący wyraznie pas przed nimi,
ciemność ustępowała niechętnie, a wraz z nią odchodzili w głąb jej
mieszkańcy. Jeszcze tylko wspięli się na strome podejście, jeszcze
przebrnęli przez ostatni podziemny strumień i ukazał się ich oczom
jaśniejący światłem dnia otwór. Byli u celu.
Wychodzili oślepieni blaskiem na niewielką skalną półkę, przyklejoną
do boku gigantycznej, pionowej ściany. Gdy wzrok przyzwyczaił się do
blasku słońca, dostrzegli wąską ścieżkę, biegnącą ku przycupniętej u
podnóża góry małej osadzie lichych chat.
 Gdzie jesteśmy?  Jastihoreno przyglądał się drzemiącej w dole
wiosce. Mimo pełni dnia nie było widać tam żadnego ruchu.
To-sar zerknÄ…Å‚ w tym kierunku.
 To osiedle Ranndo. Wkroczyliśmy na ziemie Irgów.
*
Asti czekał. Jego stara, pomarszczona twarz nie zdradzała żadnych
uczuć, jedynie bębniące niespokojnie po poręczy fotela palce świadczyły o [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl