[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Zciśnięcie uruchamia baterię, która robi zwarcie w
chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał. Potem całość staje się spalonym
śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. Zamek to
zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem nawet zwolnić
kroku. James, ty jesteś następny.
- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak tylko wejdziesz.
- Bolivar?
- Będę w furgonetce z pasywnymi wykrywaczami magnetowidami i detektorami ciepła.
Powinienem móc śledzić ruchy przebywających wewnątrz, chyba że budynek jest ekranowany. No i
oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.
- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę jeden z zębów
trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.
- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.
- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie akcji serca. Mojego. Jeśli włączy się
alarm, wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie do mnie i do niej.
Slakey przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne. Jakieś uwagi albo pytania?
Nie było.
No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie - bezalkoholowy - i Sybil
wyszła.
Parę minut po niej my także.
Czekałem na sygnał za rogiem, udając zainteresowanie wystawą z pamiątkarską tandetą i
odruchowo sprawdzając zawartość kieszeni. Ponieważ pojęcia nie miałem, co znajdę, wziąłem ze
sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle. Szansa bowiem na to, że
komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się powtórnie złożyć niespodziewaną wizytę, graniczyła z
zerem.
W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raznym krokiem ruszyłem w stronę kościoła.
W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie lewą ręką za klamkę,
otwarcie prawą zamka i przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez zakłóceń. Na wszelki wypadek
przekręciłem zamek i rozejrzałem się.
Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały ciężkie kotary.
Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebranych w dole.
- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę powiadam wam, gdyż
zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie przez Krainę Dobrych Uczynków,
albowiem jedynie przez dobro i miłość blizniego...
Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. To znaczy nie z tych dętych frazesów,
tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się rozglądać. Za drzwiami po
lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody prowadziły, żadne z nas nie
wiedziało, najwyższy więc czas było się dowiedzieć.
Cicho otworzyłem drzwi, wszedłem i zamknąłem je za sobą. A potem zgryzłem delikatnie
mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone. Prowadziły w górę.
Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by uniknąć skrzypienia. Na szczycie schodów
znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi duże pomieszczenie, słabo oświetlone blaskiem wpadającym
przez pojedyncze okno.
Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy. Pomieszczenie wypełniały
krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez nie przejść do tylnej ściany. Ponieważ
budynek miał podobny kształt co Zwiątynia, przede mną znajdowały się drzwi do salki nad
tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się aparatura stanowiąca bramę do Nieba
(górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, pienia na dole ucichły.
Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dzwięki organów zwiastowały zbliżający się koniec
nabożeństwa, najwidoczniej Slakey zaczynał się lenić i skrócił mowę, łajza jedna. Przed sobą
miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho co szybko i kolejne drzwi. Miałem nadzieję,
że ostatnie.
Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbędnym blaskiem, nacisnąłem klamkę i
wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, gdy przestał
być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie lampy, a było ich zaskakująco wiele.
W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya, zadowolonego z
siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.
Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło światło, skoczyłem w bok,
wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.
A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i słyszałem, ale
nawet powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie sparaliżowany, zatem nic
dziwnego, że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu, waląc się jak długi na podłogę, z
hukiem, od którego w uszach mi zadzwięczało. Prawdę mówiąc, nie tylko od huku mi dzwięczało -
nie byłem w stanie zamortyzować w żaden sposób upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o
posadzkę.
Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamienne płyty, a zobaczyłem jasno
oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie czułem. Jego
promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.
- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony. - I słyszysz. Mój paralizator na
te nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz. Wiem, po co przybyłeś,
jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem wszechwiedzący, ty wszarzu!
Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na podłodze.
Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym stroju galowym, czyli
w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi symbolami, których znaczenia pewnie sam nie rozumiał.
No i ma się rozumieć w koronie na głowie.
Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku górze, dzięki czemu miałem okazję
stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.
- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci. Chciałeś, łachu, obejrzeć
Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to tak dokładnie, że
będziecie mieli serdecznie dość!
Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a sądząc po zmianie kąta widzenia, musiał
mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.
- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.
ROZDZIAA 5
Coś się wydarzyło.
Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a przypominać sobie nie miałem
ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg, jak na przykład
myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo nadal byłem sparaliżowany, tyle że leżałem z policzkiem
w jakimś czerwonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni to siarką.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]