[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyraznie słyszy wichurę - drzwi prowadzące do ogrodu na zewnątrz stały
otworem, kołysane w tę i z powrotem falami deszczu. Szklarnia była zalana
wodą, lodowata ciecz omywała kostki Lawrence'a, tak że chłopiec dostał
dreszczy. Wycie nie cichło. Jak zahipnotyzowany, zagubiony w mrocznych
odmętach wichury, grzmotu, deszczu i błyskawic, chłopiec ruszył przed
siebie jak we śnie, niezdolny powstrzymać marznących stóp. Zamrugał, kiedy
poczuł na twarzy deszcz siekący przez otwarte drzwi do ogrodu.
Pioruny waliły raz za razem, a pomiędzy grzmotami słychać było zawodzenie.
Lawrence się zatrzymał. Cały świat się zatrzymał.
Chłopiec spojrzał na wodę spływającą ku niemu z krawędzi tarasu.
Była czarna od cieni i pozostawała taka nawet w błyskach piorunów.
Lawrence zmarszczył brwi.
Czarny deszcz, to bez sensu.
Powiódł wzrokiem wzdłuż pęknięć w kamieniu do podstawy wielkiej
kamiennej fontanny, rzezbionej w ptaki, wiewiórki i szyszki. To stamtąd
spływała czarna woda.
Błyskawica zajaśniała jeszcze raz, ale słabiej, jakby burza zaczynała
się oddalać. W jej błysku Lawrence zobaczył coś, czego zupełnie nie
pojmował. Przed fontanną klęczał mężczyzna, z głową skłonioną jak do
modlitwy. Klęczał, a jego ramiona dygotały.
Lawrence rozpoznał te ramiona, to ubranie.
Ojciec? Ale jak to? Jak ojciec może być tutaj, skoro wyjechał w interesach?
Co tu robi? I... czy on się śmieje? Płacze?
Znów uderzył piorun i wszystko stało się jeszcze dziwniejsze, bo Lawrence
zobaczył, że jego ojciec nie klęczy przed fontanną sam. Ramionami
obejmował kogoś innego, przyciskając
go do piersi. KobietÄ™.
- Mamo? - szepnÄ…Å‚ Lawrence.
Zawodzenie rozdzierało noc, unosiło się znad klęczącej postaci. Sir John
podniósł głowę i wrzasnął w twarz burzy. Kiedy to zrobił, ciało w jego
ramionach się przesunęło i Lawrence zobaczył opadającą bezwładnie rękę
matki, uderzającą o mokrą ziemię. Czarny deszcz płynął właśnie od niej, z jej
ręki, z jej ciała. Z jej skóry. Rzeka ciemności płynęła od niej, po kamieniach,
do Lawrence'a.
- Mamo...? - powtórzył chłopiec. Tym razem starszy Talbot usłyszał jego
cichy, żałosny głos. Odwrócił się, przyciskając Solanę do piersi. W świetle
błyskawicy Lawrence zobaczył rysy straszliwej, niemożliwej rozpaczy wyryte
na twarzy ojca. Oczy sir Johna były ciemne, gorejące żalem, wściekłością
i szałem wywołanym stratą, z którą nie mógł się pogodzić.
Sir John otworzył usta i wydał z siebie rozpaczliwy krzyk, który wstrząsnął
nocą. Lawrence poczuł, że ciemność burzy nagle zacieśnia się wokół niego,
zamyka jak dłoń na jego gardle. Jego krzyk uniósł się w powietrze wraz z
eksplozją błyskawic i gromów.
A potem była już tylko ciemność.
13
Lawrence leżał na łóżku, wpatrując się w czarny sufit. Czuł się stary,
wypalony i poraniony na sto sposobów. Wydawało mu się, że pozbył się
wspomnień tamtej okropnej nocy. Jego matka od trzydziestu lat leżała w
grobie, a Lawrence od tamtej pory nie postawił stopy w domu.
Ale teraz, jakby drewno i kamień przechowały każdy najdrobniejszy detal
tamtych wydarzeń, raz za razem rozgrywały się one na nowo przed jego
oczami. Nieważne, ile wypił whisky, obrazy nie dawały się odpędzić. Każdy
szczegół tamtej nocy... i tego, co było potem...
Czarny powóz nie był karawanem, choć tak wyglądał. Wielki i ciężki, z
zasłoniętymi oknami i czterema czarnymi końmi w zaprzęgu, powożonymi
przez ponurego mężczyznę w czarnym ubraniu.
Młody Lawrence niejasno zdawał sobie sprawę, że jest niesiony. Jego
umysł nie rejestrował czasu, ruchu ani działań z wyrazistością czy
spójnością. Chłopiec miał wrażenie, że się unosi. Kiedy słyszał głosy, nie
wiedział, do kogo należą. Głos ojca był dla niego głosem nieznajomego. Drugi
głos - ludzie nazywali go doktorem Hoennegerem - był mu równie obcy.
Lawrence nie kojarzył już ludzi z rzeczywistością, bo nic nie było rzeczywiste.
To wszystko tylko sen. Koszmar. Lawrence o tym wiedział. To, co widział
wczoraj w nocy w ogrodzie, też było koszmarem. Czarny deszcz. Zwłoki
matki. Bezbrzeżna rozpacz ojca. Takie rzeczy nie są możliwe w rzeczywistym
świecie... To coś rodem ze złych snów. Lawrence to rozumiał. Tak samo jak
to, że czarny powóz i doktor Hoenneger nie należą do świata jawy. I czarne
konie, i ten dziwny gmach -to wszystko elementy koszmaru. To przez burzÄ™.
Była za głośna, zbyt gwałtowna i popsuła świat. Wiatr i deszcz zmyły cały
sens.
Lawrence rozmyślał o tym wszystkim nieświadom, że myśli. Jego
umysł poskręcał się w dziwne kształty, a świadomość spłynęła do rynsztoka
z czarnym deszczem.
Oczy chłopaka widziały litery namalowane na drewnie przed gmachem,
ale te słowa nic dla niego nie znaczyły. Nie miały z nim żadnego związku. Z
nim ani z jego światem. W jego świecie nie ma szpitala Lambeth, a nawet
gdyby był, Lawrence by do niego nie trafił, bo ojciec by go tam nie zabrał.
Koszmary już takie są - różne dziwne rzeczy bez sensu składają się w całość
niemieszczącą się w głowie.
- Biedny chłopak - mówił głos. Lawrence nie znał tego
głosu i nie obchodziło go to.
Patrzył w górę oczami wysychającymi od niemrugania, ale nie czuł
niewygody. Dyskomfort należał do innego świata. Nie czuł też ukłucia igły. To
tylko ból, ale ból już się go nie imał.
Jedyne, co go obchodziło, to ciemność. Czuł ją - jak rozchodziła się po jego
ciele i zamykała wokół niego - a kiedy się w nią zapadał, słyszał głos matki
śpiewającej starą hiszpańską kołysankę. Wiedział, że powinien znać słowa,
ale ich nie pamiętał, i jakoś wcale się tym nie przejmował.
Czerń była tak miękka i gładka i okrywała wszystko...
Okrutnie wyraziste wspomnienie wydarzeń, które dla małego chłopca było
zaledwie snem, sprawiło, że Lawrence zakrył ręką oczy, nie chcąc przyznać,
nawet przed samym sobą, że płacze.
14
Następnego dnia pochowali Benjamina Talbota.
Pogrzeby powinny się odbywać w ponure dni, kiedy szare niebo płacze
deszczem. Ale słońce uparcie świeciło, a drzewa pełne były głupich ptaków,
które śpiewały, jakby powietrza Blackmoor nie zatruły krzywda i cierpienie.
Ceremonia zaczęła się w kościele, gdzie pastor Fisk wygłosił długą i
monotonną homilię o niestałości i kruchości życia oraz niekończącym się
cierpieniu śmierci. Podczas mszy Lawrence siedział obok ojca i z nienawiścią
wbijał wzrok w starego duchownego. Pogłębiać rozpacz religijnym poczuciem
winy było według niego najcięższym grzechem. Nie wystarczyło już cierpienie
spowodowane niepowetowanÄ… stratÄ…?
Rzucał ukradkowe spojrzenia w lewo, gdzie siedział sir John, sztywny i
z kamienną twarzą, i w prawo, gdzie Gwen Conliffe garbiła się przygnieciona
rozpaczą. Zciskała ramię ojca i bezustannie płakała. Lawrence był
przekonany, że słowa pastora sprawiają jej ból. Kiedy jego wściekłość narosła
już tak, że był gotów się zerwać i kazać Fiskowi samemu skoczyć w piekielne
ognie, kazanie się skończyło. Wszyscy wstali i odśpiewali hymn łaski - nieco
bardziej krzepiący niż kazanie. I to był koniec. Przynajmniej kościelnych
uroczystości.
Trumnę załadowano na karawan zaprzęgnięty w cztery czarne jak noc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl