[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Były w różnych rozmiarach - niektóre bardziej zużyte, inne mniej, jeszcze inne
połamane - lecz gdy Enola zobaczyła skarb, zrozumiała, z czym ma do czynienia. Złapała
kredkę oznaczoną  cyjanin i zrobiła próbną linię na jednym z poplamionych wodą,
starożytnych kawałków papieru. Wpierw obróciła go gładką stroną do góry. Nie chciała
zniszczyć rysunku, który zrobił ktoś inny.
Enola nie była niegrzecznym dzieckiem.
Ale była dzieckiem, i do tego z pudełkiem kredek.
Próbna kreska okazała się piękna i dziewczynka zgarbiła się nad papierem.
Wyobraznia narzucała jej obrazki. Najpierw użyje tej kredki, potem innej. Nigdy do tej pory
nie miała kolorowych patyków do rysowania! Teraz mogła robić wielobarwne obrazki!
I pojawiały się piękne, różnokolorowe rysunki - ptaki, konie, ludzie w chatach, góry.
Ponure czarne wizerunki bitwy zostały na zewnątrz na kadłubie.
Zrzuciła tunikę.
Jej ciało było piękne, idealne, pozbawione znamion, niemal bez blizn - rzecz
niesłychana w Wodnym Zwiecie. Miała pełne piersi sterczące dumnie do góry, brzuch mocny,
płaski, sprężysty, równie sprężyste nogi, ale o łagodnych kształtach, gdy śmiało, bez
zażenowania stanęła pewnie na mocno rozstawionych stopach.
Wyraznie nie była zachwycona, że musi się w ten sposób demonstrować, ale gdy tylko
podjęła decyzję, nie wahała się. Musiał to podziwiać.
I nie mógł nie podziwiać urody tej kobiety.
Nieświadomy pożądania, które zdradzał ten gest, wyciągnął rękę i pogładził cudowną,
okrągłą pierś, ledwo muskając jędrną skórę. Poczuł, jak coś się w nim budzi...
... i cofnął rękę.
-Nie - powiedział. Osłupiała.
-Nie?
- To byłoby niewłaściwie - rzekł kwaśno. - Nie należę do twojego gatunku.
Uczepiła się jego ramienia.
-Nie jestem taka jak inne... Ja nigdy...
-Wy, oddychający powietrzem, jesteście wszyscy tacy sami. - Odsunął jej rękę. -
Wiesz, co naprawdę myślałem? Czemu od razu nie miałbym wyrzucić was obu. Nie
macie nic, co by mi było potrzebne.
Zakryła piersi ramieniem, jakby nagle zdała sobie sprawę, że stoi przed nim naga.
Minął ją, jakby była tylko jeszcze jednym trzepoczącym się żaglem. Gdy na rufie pochylił się
oczyszczając pokład z odpadków, usłyszał, jak zbiera ubranie. Wziął się do pracy przy
żaglach.
Z tyłu dobiegł go jej głos. Pojawił się w nim nowy ton - ostry ton.
- Zabierasz nas do Suchego Lądu. Obie... Odwrócił się powoli i ogarnął ją wzrokiem.
Miała na sobie tunikę, ale w dłoni pojawiło się coś nowego: broń.
Skąd ją wzięła, nie miał pojęcia; musiała jakoś przemycić na pokład.
Mała jednobełtowa kusza podwodna celowała prosto w jego serce.
- Umiejętne zabijanie to niełatwa rzecz - powiedział jej, nadal pracując przy żaglach. -
I wierz mi, nie pcham siÄ™ do tego.
Ale była zawzięta i zdecydowana. Minikusza w jej dłoni ani drgnęła. Jeśli czuła
zdenerwowanie, dobrze je ukryła.
-Może nie będziesz pierwszym człowiekiem, którego zabiję - rzekła.
-Może. Ale jak długo planujesz celować z tego we mnie?
-Dopóki będzie trzeba - rzekła nieugięcie. - Stąd do Suchego Lądu...
Ostro przełożył ster i łódz wskoczyła na falę, unosząc wysoko dziób. Załopotał fok.
Następnie przerzucił zapadkę trzymającą fał foka i nagle spuszczony żagiel przykrył kobietę
jak koc.
%7łeglarz złapał pagaj i walnął w wybrzuszenie w środku żagla - w jej głowę. Był to
celny, silny cios.
Wybrzuszenie sklęsło.
Swobodnym ruchem sięgnął pod płótno, wyłowił bezładne ramię i wyrwał kuszę z
ręki.
Teraz mógł wreszcie skupić się na żaglach i zyskać trochę czasu, zanim Dymiarze
zaczną ich szukać.
ROZDZIAA TRZYNASTY
Zamkiem Diakona -   Deez - był obszerny statek towarowy, który w starożytnych
czasach nazywano super - zbiornikowcem; trzysta ton przeżartej rdzą i oplecionej
wąsonogami stali. Wysoki komin na rufie buchał czarnymi dymem, ale statek wydawał się
niemal nieruchomy. Dryfował od stuleci i teraz był bardziej atolem niż ruchomą jednostką.
Głęboko w trzewiach   Deez , w izbie chorych, Doktorek - osobisty lekarz Diakona -
zajmował się swoim pacjentem. Drobny, wyniszczony Doktorek nie wyglądał zdrowo, a jego
chorobliwy wygląd podkreślały rurki na stałe podłączone do nozdrzy. Sięgały do pojemników
z gazem na ruchomym wózku, skąd dostarczały uzależnionemu Doktorkowi nie tlen, ale
ożywczą mieszaninę różnych gazów, koktajl do wdychania. Zależnie od nastroju zmieniał
jego skład za pomocą dzwigni na pojemnikach.
Diakon siedział w tej małej brudnej kabinie na fotelu z odchylonym oparciem (którego
metalowa plakietka informowała między innymi:  Urządzenia dentystyczne , Sp. z o.o.
Filadelfia), otoczony wianuszkiem widzów przyglądających się zabiegowi. Wśród patrzących
był zastępca Diakona, Skand, jak również gromadka brudnych, zdziczałych dzieci.
Doktorek narzekał, gdy te ludzkie szczurzątka wdzierały się do jego sanktuarium
( Urągające higienie! - rzekłby); ale dla Diakona dzieci były jutrem, przyszłością, więc
pozwalał temu robactwu panoszyć się na statku.
Na metalowej tacce tuż przy fotelu, obok starożytnych przyrządów medycznych,
leżało kilka łożysk kulkowych różnych rozmiarów. Doktorek odłożył tam finalne narzędzie
całej operacji - pędzel z ostro schodzącym się włosiem.
- Proszę! - zawołał ucieszony swoją robotą, zasysając gaz. - Skończone! Jak nowe. A
nawet lepsze!
Diakon ściągnął metalowe ramię, na którym było również lusterko, i spojrzał na swoje
nowe oko. Na łożysku kulkowym w lewym oczodole lśnił wilgocią owoc pracy Doktorka -
wymalowana zrenica z tęczówką.
Ale Diakon uznał, że Doktorek jest jeszcze gorszym malarzem niż lekarzem.
Wylazł z fotela, sięgnął po putter, który przejął teraz rolę buzdygana (co tragiczne, nr
5 zaginął w akcji), i usiłował złapać równowagę.
Doktorek podtrzymał go.
-Mogą być pewne drobne problemy z oceną odległości...
-Tylko żeby mi to nie spieprzyło gry przy dołku - rzekł złowróżbnie Diakon.
-Szybko się przyzwyczaisz! - powiedział Doktorek. Roześmiał się nerwowo. -
Człowiek twojego intelektu, o takich wrodzonych zdolnościach artystycznych, czemu
nie miałby błyskawicznie...
-No? - zwrócił się Diakon do Skanda wskazując na łożyskowe oko. - Jak myślisz? Wal
bez litości.
-Mmm... niezłe - wy stękał Skand. - Taaa. Zupełnie niezłe.
-Daleki jestem od samochwalstwa - rzekł Doktorek kładąc rękę na piersi - ale twierdzę
z pełnym przekonaniem, że wolę je od twojego prawdziwego oka.
Diakon zwrócił się do jednego ze zdziczałych dzieciaków.
-A ty co powiesz?
-Wygląda gównianie - powiedział mały rozrabiaka. Diakon uśmiechnął się szeroko do
chłopczyny.
- Widzicie! Dlatego uwielbiam dzieciaki. %7Å‚adnego lania wody. %7Å‚adnego srania w
mewie jaja. Tylko czysta, bezkompromisowa prawda.
Wbił koniec puttera w pierś Doktorka i człowieczek poszarzał.
- Faktycznie wygląda jak gówno - rzekł oskarżycielsko Diakon. - I zalega mi w
czaszce jak kawał zimnego gówna...
Właśnie w chwili, gdy Diakon się zastanawiał, czy nie odkręcić kurków z gazem i nie
przedawkować Doktorkowi za jego usługi, głos zza pleców odwrócił jego uwagę.
- ...praszam, Diakon!
Księga stał w przejściu wyciętym niezgrabnie w grodzi.
-Co jest?
-Problem w zbiorniku. Może byś sprawdził.
Diakon wyłowił z kieszeni okularki pływackie. Wcześniej zaczernił lewe szkło, robiąc
tymczasową opaskę na oko. Ale teraz, gdy Doktorek tak żałośnie zawiódł z dostarczeniem
znośnej protezy, cholerne okularki będą musiały wystarczyć. Nasadził je na głowę, lewe szkło
zasłoniło martwe oko, drugie przechodziło przez czoło.
Spojrzał w lusterko nad fotelem.
-Hm, niezły ze mnie przystojniak - przyznał. - Nowoczesny pirat całą gębą!
-Jedzmy - powiedział Księdze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl