[ Pobierz całość w formacie PDF ]
"RegieKosten". Osetkowski śmiał się szyderczo, utrzymując, że świat niedługo ostałby się w swoich posadach, gdyby
w ten sposób traktowano podobne pozycye, należące najwyrazniej do rubryki "Nadzwyczajnych wydatków".
Naczelnik sapał, nadymał się, bił z całej siły pięścią w księgę i dawał najświętsze "słowonoru", że ma racyę, a
Osetkowski, powołując się na swoje długoletnie doświadczenie, załamywał ręce z desperacyi i wołał:
Bój się Boga, panie naczelniku! Tożby był koniec świata...
Wezwany na pomoc Bolwin niewiele pomógł. Chcąc utrzymać się na stanowisku przyjaznej dla stron obu neutralności,
długo milczał, patrząc w księgę, przestępował z nogi na nogę, wąsa kręcił i mruczał tylko.
Mówże pan co ! krzyknął naczelnik wszak ja mam słuszność, słowonoru...
Tak jest... panie naczelniku bąknął wreszcie Bolwin ani słowa... "RegieKosten" na pe, ani gadania... Gdy atoli...
Bolwińcio stchórzył zaśmiał się Osetkowski i już gada "per atoli".
To słowo zakończyło dyskusyę, nie rozstrzygając kwestyi, która sporną pozostała. Naczelnik, do reszty oburzony,
rozciął wreszcie węzeł gordyjski, dając surowe polecenie Osetkowskiemu przekontowania tej pozycyi do rubryki
"Kosztów zarządu".
Dobrze... dobrze... powtarzał zaperzony Osetkowski dobrze! ale co z tego będzie, ja nie wiem; nie biorę na
siebie odpowiedzialności !...
Groznem spojrzeniem nakazał mu milczenie pan Czepiel i zwrócił się do wszystkich urzędników z admonicyą, że się
spózniają do biura.
Ja tu z panem Kluczkiewiczem od rana pracuję, słowonoru, jak wół...
I osieł... mruknął zły Osetkowski.
Jak wół, słowonoru powtórzył naczelnik, nie dosłyszawszy przymówki a panowie... tego tam... pod "Czarnym
Rakiem"...
Wyszedł, trzaskając drzwiami, lecz po chwili znowu je otworzył.
Panie Kluczkiewicz! zawołał i zniknął. Na wychodzącego Kluczkiewicza wskazał szyderczo Osetkowski.
Ten nam buty szyje, aż ha! Ale zaczynają mię już od tej jego partackiej roboty nagniotki boleć... A jak się raz
rozmachnę, no, to niech się strzeże!
Siadł ciężko przy biurku i wysunął z łoskotem szufladę. Kozikiem, leżącym zawsze na biurku, po prawej stronie, na
kawałku bibuły, wyskrobał wygasłą fajkę, wysypał z niej popiół w piaseczniczkę, obok biurka stojącą, i zaczął świeży
tytoń nakładać. Za chwilę stał znowu w tej samej pozycyi, co przed przyjściem naczelnika, z piórkiem w zębach, i
wymachiwał fajką to w prawo, to w lewo, dla rozżarzenia ognia.
A pan, panie Wilski mówił przez zęby nie rób sobie z tego nic... Ja tu, panie, dwadzieścia sześć lat przy tem
biurku siedzÄ™ i wiem, co to znaczy. Tyle co nic...
Chciał żartować, ale mu nie szło. Gderanie naczelnika wszystkim humor popsuło; zaczęto niby pracować, lecz
"rozmachu" nie było. Salewicz mylił się ciągle w liczeniu olbrzymich kolumn cyfr, czyli w "laterowaniu", i klął co
chwila:
Zawsze co innego wypada!... psia kość ! Kwarcowi także się nie powodziło, Bolwin,
zrezygnowany, aby nic nie robić, siedział, patrząc bezmyślnie w okno, przez które nic widać
nie było, prócz kawałka niechlujnego dziedzińca i odrapanego muru po za nim.
Wilski oparł głowę na obu rękach i także nie brał się do roboty. Głos naczelnika, nieprzyjemny, chrypliwy, pełen
gniewu i jakiejś przygnębiającej pogardy, dzwięczał mu ciągle w uszach. Szczególnie drażnił go ton, z jakim naczelnik
wymawiał jego nazwisko.
Panie Wilski ozwał się nagle siedzący obok Salewicz wezno pan i zlateruj tę kolumnę... Dziesięć razy już
rachujÄ™ i wypada zawsze inna suma...
Podawał mu wielki arkusz papieru, cały zapisany cyframi.
Wilski, milcząc, wziął arkusz i zaczął robotę. Szła mu jednak niesporo; próbował liczyć cyfry to z góry, to z dołu, ale
myśli się rozpierzchały, w pamięci gmatwały się sumy. Nie było też w tej chwili spokoju, a przy innych biurkach
wszczynały się znowu rozmowy i dysputy. Kwarc atakował Bolwina, który bronił się głosem cienkim, rozdrażnionym.
Osetkowski, który, obok zajęć urzędowych, dopomagał sobie innemi zarobkami, mianowicie udzielaniem pokątnych
rad prawnych w drobnych interesach mieszkańcom przedmieścia, gdzie sam rezydował, pisząc im podania
i rozmaite rekursy, przyjmował właśnie w tej chwili kilku obywateli w długich, granatowych kapotach, którzy mu się
nizko kłaniali, a skarżyli się, iż ostatni rekurs nie miał żadnego skutku.
My bardzo prosimy pana "kunsylarza", aby to już raz na dobry koniec przyszło...
No, no odpowiadał Osetkowski głosem stłumionym, oglądając się ciągle na drzwi, w obawie, by naczelnik nie
nadszedł bądzcie spokojni... ja tam do was dziś przyjdę i poradzimy... Będzie dobrze.
Mówiąc to, popychał ich ku korytarzykowi ciemnemu i nareszcie wyparł aż za drzwi wchodowe, do sieni, gdzie już
swobodniej przez dłuższą chwilę z nimi konferował.
Konferencya ta nie musiała być bezowocną, bo, gdy wrócił, miał minę rozpromienioną i wnet przystąpił do nakładania
trzeciej fajki z tymże samym co pierwej ceremoniałem.
A cóż tam nasz kochany Salcio? rzekł z uśmiechem przez zęby, w których piórko znów trzymał zlaterował,
czy nie zlaterował ?... W tych cyfrach to czasem taki dyabeł siedzi jak w ładnej, młodej kobiecie, która ma starego
rnęża. Ani sposób sobie poradzić,.. Zawsze inaczej wypada, niżbyś chciał...
Zanim Salewicz na tę nową złośliwość Osetkowskiego odpowiedzieć zdołał, drzwi skrzypnęły i w nich ukazała się ręka
z wielkim koszem, za którym wtoczyła się powolnie niemłoda, nizkiego wzrostu a dobrej tuszy kobiecina w spłowiałej
chustce na głowie. Kosz z wiktuałami przykryty był wielką a brudną szmatą.
Od lat dwudziestu, regularnie o tej porze, w południe, pani Jędrzejowa ukazywała się w biurze ze swoim koszem, w
którym naczelne miejsce zajmował zwój kiełbasy. Był tam także spory kawał szynki w osobnym papierze, ser z
kminkiem, mnóstwo bułek i kromek chleba. Za dawnego naczelnika ze stosu bułek wyglądała jawnie wielka butelka z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]