[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szakali przyglądała mi się, jednak żaden nie zaprotestował ani słowem. Zauważy-
łam, że jeden z mężczyzn i mały chłopiec najwyrazniej stanowili parę. Dorosły
właśnie ubierał malca w dżinsy mojego brata Gregory ego. Spodnie były o wiele
za duże, ale facet ściągnął je paskiem i podwinął nogawki.
Gdzie był Gregory, mój żywy i bystry braciszek-błazenek? Co się z nim stało?
Gdzie siÄ™ podziali wszyscy?
Dach naszego domu zapadł się do środka. Kuchnia, jadalnia, salonik, mój po-
kój: wszystko prawie doszczętnie spłonęło. . . Po podłodze lepiej było nie chodzić.
Widziałam, jak zarywa się pod jednym z szabrowników. Wrzeszcząc z zaskocze-
nia, wpadł w wyrwę, ale już po chwili gramolił się, cały i zdrowy, na legar.
Z mojego pokoju nie dało się nic uratować. Popiół. Powykręcana przez gorą-
co metalowa rama łóżka, złamana metalowa część i rozbite ceramiczne szczątki
lampki, kupki popiołu po książkach i ubraniu. Sporo tomów nie spaliło się do
szczętu. Stały upchane tak ciasno razem, że ogień zdołał strawić jedynie brzegi
i grzbiety. Ale i tak nie nadawały się już do czytania. W środku widniały nieregu-
larne, wystrzępione kręgi papieru, którego nie tknęły płomienie, okolone popio-
łem. Nie natrafiłam na ani jedną całą stronicę.
130
Trochę więcej zostało z obu sypialni w głębi domu. Właśnie tam buszowali
szabrownicy i tam też się skierowałam.
Znalazłam pozwijane w pary skarpety ojca, poskładane szorty i podkoszul-
ki z krótkim rękawem, a także pustą, zapasową kaburę, która pasowała do mojej
czterdziestkipiątki. Wszystko to leżało między szczątkami komody taty. Więk-
szość przedmiotów była zbyt spalona, żeby jeszcze na coś się przydać. Kiedy
jednak je przerzuciłam, trafiłam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchnęłam je
do swego plecaka. Mężczyzna z chłopcem zbliżyli się i zaczęli myszkować koło
mnie. O dziwo, może z powodu dziecka, a może dlatego że ten obcy w brudnych
łachach też był czyimś ojcem, nie przeszkadzało mi to. Szkrab o brązowej buzi
obserwował nas oboje obojętnie. Naprawdę trochę przypominał Gregory ego.
Wygrzebałam z plecaka suszoną morelę i podsunęłam mu ją. Miał najwyżej
sześć lat, jednak nie chciał tknąć jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wy-
chowany. Za to, gdy tylko mężczyzna kiwnął głową, mały porwał owoc, ugryzł
kawalątek na spróbowanie, po czym wpakował resztę w całości do ust.
I tak, w towarzystwie piątki obcych łupieżców, grabiłam dalej własny dom.
Amunicja ze schowka pod garderobą w pokoju rodziców spłonęła, to znaczy: bez
wątpienia wybuchła. Sama garderoba była prawie w całości zwęglona. To tyle,
jeśli chodzi o ukryte w niej pieniądze.
Z łazienki rodziców zabrałam nić dentystyczną, mydło i słoik wazeliny.
Wszystko inne ktoś zdążył już ukraść.
Mimo to udało mi się zebrać po jednym komplecie wierzchniej odzieży dla
Cory i chłopców. Najważniejsze jednak było to, że znalazłam dla nich buty. Ko-
bieta, która przerzucała obuwie Marcusa, podniosła na mnie wzrok, lecz nic nie
powiedziała. Moi bracia wybiegli na dwór w samych piżamach. Cory zdążyła
narzucić płaszcz. Opuściłam nasz dom ostatnia, ryzykując zwłokę, aby chwycić
dżinsy, bluzę i buty, a także mój ratunkowy plecak. Mogłam zginąć. Gdybym za-
stanawiała się wtedy, co robię gdybym musiała się zastanawiać na pewno
już bym nie żyła. Na moje szczęście zareagowałam tak, jak się szkoliłam choć
cały mój trening przeważnie ograniczał się do pamięciowego przyswajania sobie
przydatnej teorii. Od lat nie ćwiczyłam niczego w warunkach nocnych. A jednak
moje samokształcenie przyniosło efekty.
Teraz, jeśli tylko zdołam dotrzeć z ubraniami do Cory i chłopców, może uda
mi się i zdążę przekazać im tę wiedzę. Gdybym jeszcze potrafiła wydostać pie-
niÄ…dze spod kamieni przy drzewku cytrynowym.
Wsadziłam odzież z butami do ocalonej poszewki, rozglądając się za kocami:
niestety, nie znalazłam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym początku. Była
to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyła się z wydobyciem ukrytej gotówki.
Na dworze podeszłam do brzoskwiniowego drzewka, z którego udało mi się
narwać jeszcze trochę prawie dojrzałych owoców, których szabrownicy nie mo-
gli dosięgnąć. Następnie zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, udając, że
131
szukam, co jeszcze nadawałoby się do wzięcia. Omal się nie rozpłakałam, gdy
nagle spojrzałam w stronę dużego i starannie pielęgnowanego warzywnika Cory
na tyłach domu teraz dosłownie wdeptanego w ziemię. Papryka, pomidory, ka-
baczki, marchew, ogórki, sałata, melony, słoneczniki, fasola, kukurydza. . . Wiele
upraw nie zdążyło jeszcze dojrzeć, a to, co nie zostało zerwane, było połamane
i stratowane.
Wyrwałam kilka marchewek, z walających się po ziemi główek słoneczników
nałuskałam parę garści nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, żeby pięła się po
łodygach słoneczników i kukurydzy, zebrałam trochę strąków. Wyszukując resztki
odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapózniony szabrownik, przysuwa-
łam się coraz bliżej cytrynowca. Drzewko uginało się pod ciężarem małych, jesz-
cze zielonych cytrynek. Stanęłam obok i rzuciłam się do obrywania wszystkich,
które zdążyły choć trochę pożółknąć lub choćby zblednąć. Udało mi się zebrać
trochę z gałęzi i trochę z ziemi. Cory obsadziła podstawę drzewa cieniolubnymi
kwiatami, które bardzo ładnie tam kwitły. Oboje z tatą poukładali między nimi
niewielkie okrąglaki, które miały wyglądać jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektó-
re były przewrócone tak, że zgniotły najbliżej rosnące kwiaty. Niestety, jednym
z nich był kamień, pod którym schowaliśmy pieniądze. A jednak, szczęśliwym
trafem, ruszono go zbyt płytko jakieś dwa, trzy cale pod spodem leżał, owinię-
ty trzema warstwami zgrzanej na końcu folii pakiecik z gotówką.
Wygrzebanie go nie zabrało mi więcej czasu niż wcześniej zebranie paru cy-
tryn. Kiedy tylko zauważyłam zawiniątko, porwałam je razem z garścią ziemi.
W obawie, że mogłabym zwrócić na siebie uwagę, oparłam się wielkiej chęci, by
natychmiast stamtąd odejść. Zebrałam więc jeszcze trochę cytryn, pokręciłam się
tu i tam, jak gdybym jeszcze szukała czegoś do jedzenia.
Twardym zielonym figom daleko było do dojrzałego fioletu, a daktylowe śli-
wy nabierały dopiero zielonożółtej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej
łodygi zwisała jeszcze jedna kolba; zerwałam ją i użyłam do tego, aby wepchnąć
głębiej do kocowego plecaka paczuszkę z pieniędzmi. Następnie zaczęłam się wy-
cofywać.
Z plecakiem na grzbiecie, z wypchaną poszewką w lewej ręce, którą oparłam
sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszyłam naszą wjazdową drogą w stronę
ulicy. Prawą rękę trzymałam wolną, gotowa w każdej chwili sięgnąć po pistolet,
który dalej tkwił w kieszeni. Nie marnowałam czasu na założenie kabury.
Po sąsiedztwie kręciło się jeszcze więcej obcych niż wtedy, gdy wchodziłam.
Po drodze musiałam mijać świeże watahy szabrowników. Ci, którzy już się obło-
wili, zmierzali w stronę wyjścia obwieszeni tobołami; starałam się robić wrażenie,
że idę razem z nimi pilnując się jednak, by nie dołączyć do żadnej konkretnej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]