[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przeszedłem jeszcze parę kroków i stanąłem na przecięciu chodnika z podjazdem. Na
narożnym murze można jeszcze było ujrzeć szczerby. Pluton żołnierzy-kapłanów ustawił tam
rzędem pojmany patrol żołnierzy-uczonych i rozstrzelał z kusz. Groty przeszły przez ciała i
uderzyły w nasz mur. Było to podczas ostatnich dni Wojny, kiedy dochodziło do wielu
ohydnych wydarzeń. Wiedziano, że dziadek był sympatykiem uczonych, więc kiedyś sierżant
zapukał do drzwi i przeprosiwszy za zakłócenie spokoju "pożyczył" od dziadka wołca i wóz,
by wywiezć zwłoki. Ani wołca, ani wozu dziadek więcej nie oglądał. Mieliśmy szczęście. W
następnym kwadracie spalono trzy domy i stajnie wołców. Mój ojciec (wtedy chłopiec)
mówił, że tamtej nocy obudziły go ryki zwierząt. Nic nie można było zrobić. Gdyby pobiegło
się po pomoc, można by dostać włócznią w brzuch czy strzałę w plecy. Wcześniej podczas tej
Wojny (czy też było to pózniej?) wałęsający się bandyci rabowali i zabijali na tej drodze
podróżnych, i to na oczach pracujących w pobliskim zagajniku drwali.
Nic dziwnego, że Układ przyjęto z wdzięcznością.
Sypialnia matki i ojca było obok mojej.
Spojrzałem na frontowe drzwi. Okna salonu wychodziły na wewnętrzne podwórze. W tym
pokoju stał lirykord matki. Grywała na nim, nie doskonale (nigdy nie brała lekcji), lecz z
zapałem i poprawnie. Ci, którzy nas przeprowadzili, zgodzili się przyjąć instrument jako
należność. Gderali, lecz nie było wyboru. Zresztą, w małym mieszkaniu, które zajmowaliśmy
teraz, nie było miejsca. Nie było też za co oddać go na przechowanie.
Dobrze, że tragarze nie wiedzieli, co działo się z lirykordem ostatniej nocy, a dokładnie nad
ranem przed wyprowadzką. Otóż instrument zagrał sam. Podzwaniał, postukiwał. Pamiętam
matkę, jak w nocnej koszuli stała i patrzyła w kierunku salonu. I słuchała. To była ulubiona
melodia ojca którą czasem wystukiwał czterema palcami: początkowe takty popularnej,
słodko-gorzkiej ballady Widziałem Objawiciela, opartej na eposie Terna. Słowa były całkiem
bez sensu:
%7łycie jest tylko kaprysem i chwilą,
Zmierć czymś jeszcze pomniejszym, możecie mi wierzyć,
I choć oba na odpowiedz się silą,
Nie wiedzą, czego dokonać ma Mary Dyer.
Ojciec kochał tajemnice! Co to wszystko znaczyło? Kim lub czym była Mary Dyer? Tego nie
wiedział nikt, może nawet dawno zmarły poeta.
Muzyka umilkła. Matka zgasiła lampkę. Nigdy nie wspominaliśmy o tym incydencie.
Przeprowadzka z domu o tuzinie pokoi do dwóch izb nad stajnią była trudna dla nas. Tu nie
było miejsca i większość rzeczy Gila trzeba było sprzedać.
Lecz z perspektywy czasu nie miało to znaczenia. Jeszcze przed przeprowadzką została
stoczona i wygrana inna walka, wobec której sama przeprowadzka niewiele znaczyła.
Ogromnym zwycięstwem matki było, że utrzymała nas razem w dużym domu. Gil nigdy nie
miał się dowiedzieć, że rozeszły się wszystkie pieniądze.
Spojrzałem na podjazd. Dostawcy korzystali z niego - prowadził również do kuchennych
drzwi. Na tyłach atrium była półotwarta szopa, w której czasem miały miejsce dziwne rzeczy.
Zimą Burnie sypiał tam na stercie starych koców, latem Gil produkował lody.
Matka gotowała wtedy słodki, galaretowaty sos tak gęsty, że ledwo dawał się wlewać do
aluminiowego pojemnika zamrażacza. Potem Gil pakował puszkę do drewnianego cebra z
odmierzonymi porcjami morskiej soli i pokruszonego lodu. A potem siadał i kręcił. Dla mnie,
przyglądającego się, było to najdłuższe pół godziny. Gila to nie przerażało. Zabierał ze sobą
nowy numer "Teonauki" lub "Pobożnego Chemika", umieszczał w specjalnym rusztowaniu z
aluminiowego drutu, czytał, kręcił i od czasu do czasu przewracał strony.
Matka żywiła pewną nieufność do głębokiego zainteresowania Gila nauką. Szczególnie, gdy
opowiadał o ewolucji. To była herezja przeciw pismom i nie chciała tego słuchać. Lecz
zainteresowania Gila nie ograniczały się do nauki. Był ekspertem od osobliwości takich, jak
sporządzanie map, tkactwo i tubylcy. Przeczytał w Bibliotece Publicznej wszystkie książki
historyczne tak pisane, jak i drukowane; ze wszystkiego robił notatki i jego zbiór papierów
był imponujący. I był artystą - wygrawerował tableau klasy do rocznika kolegium.
Wszystkie te rzeczy odziedziczyłem po nim w spadku. Tak półprofesjonalną dokumentację,
jak i sprzęty - deskę kreślarską, kątownicę, ekierki, przybory do kreślenia i butelkę po tuszu.
Do kogo Gil był podobny? Do młodego Terna czy świętego Filliana, może do Praxo.
Oczywiście, zanim uczynili cokolwiek, za co potem miano ich zapamiętać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]