[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nasze spotkanie musiał być bratem Jima.
Teodor Hawkins przywitał się najpierw z szeryfem, potem wyciągnął rękę do mnie.
 Bardzo dziękuję, panie doktorze, nigdy tego panu nie zapomnę. Proszę bardzo do nas.
Zeskoczyliśmy z bryczki i prowadzeni przez Teodora wkroczyliśmy do malutkiego hallu.
Stamtąd  do obszernego pokoju, czegoś w rodzaju bawialni, gdzie oczekiwała nas starsza,
siwa pani. Tu raz jeszcze musiałem wysłuchać nie kończących się podziękowań. Były na pewno
szczere, ale tak przesadne, że poczułem się mocno zażenowany. Opowiedziawszy więc
wszystko, co mogłem i co wiedziałem o Jimie, zmieniłem temat rozmowy. Wizyta upłynęła nam
na miłej pogawędce. Teodor Hawkins zabawiając nas historyjkami o życiu mieszkańców
Benton, zwrócił uwagę, że od chwili śmierci Brightona tak zwana stopa życiowa wielu z nich
podniosła się w sposób dla wszystkich widoczny. Twierdził, iż to dziwne na pozór zjawisko
można by wytłumaczyć tym, że Brighton udzielał pożyczek, pobierając za nie lichwiarskie
procenty. Dłużnicy nie byli w stanie spłacić pożyczonych sum, ponieważ sama spłata procentów
przekraczała ich możliwości zarobkowe.
 Teraz  powiedział Teodor  gdy wierzyciel nie żyje i nikt nie zgłasza się ani po
odsetki, ani po zwrot pożyczonych sum, ludzie mogli trochę odetchnąć. Szeryf nie zabrał głosu
na ten temat, chociaż uważnie przysłuchiwał się wywodom Hawkinsa, a ja wyraziłem
wątpliwości, czy finansowe operacje Brightona mogły spowodować aż tak poważne kłopoty u
jego dłużników.
Z kolei począłem wypytywać o nowego właściciela posiadłości Brightona, Macadama. Rzecz
zrozumiała, iż przy tej okazji musiało paść nazwisko Rothcliffa. A o to mi właśnie chodziło.
Z opowiadania Teodora i jego matki wynikało, że Rothcliff należał do typu ludzi, jakich
nierzadko spotyka się wśród osadników masowo napływających na pograniczne tereny. W tej
fali zawsze znajdą się męty, które odpływają, szukając szczęścia gdzie indziej, gdy teren zostanie
jako tako zagospodarowany, porządek zaprowadzony, a bezpieczeństwo mienia i życia
zapewnione. Cyrus Rothcliff do takich właśnie się zaliczał. Przybył w te strony jako młody
chłopak. Jednakże gdy minął pierwszy burzliwy okres osadnictwa, nie poszedł za przykładem
poszukiwaczy łatwego chleba na inne ziemie, ale pozostał w Fort Benton. Ba, osiedlił się,
zbudował dom i zaczął gospodarować. Jak mówiła pani Hawkins, nie przykładał się zbytnio do
tej pracy, wolał spędzać ranki i wieczory w zajazdach przy piwie. Zasłynął jako najmocniejsza
głowa i gracz w karty, któremu szczęście sprzyjało w sposób nadzwyczajny. Wiodąc taki tryb
życia zaprzyjaznił się z Brightonem. Stanowili odtąd nierozłączną parę. Dlatego mieszkańcom
Benton trudno było uwierzyć, aby to on właśnie maczał palce w morderstwie.
Opuściliśmy Hampton już nad wieczorem. Moja wiedza o mieszkańcach Benton bardzo się
wzbogaciła, chociaż nie przywiązywałem do tego większej wagi.
Zaraz po powrocie szeryf udał się do swego  jak je nazywał   biura , a ja skierowałem
kroki do gospody  Pod Szarym Niedzwiedziem . Na sali właśnie zapalano lampy. Powoli
rozbłyskiwały pod stropem wypłaszając wieczorne cienie. Osób było niewiele. Usiadłem przy
pustym stoliku, czekajÄ…c na szeryfa i obliczajÄ…c sobie przypuszczalny termin przybycia Karola.
Po chwili przysiadł się do mnie Pears. Zapytałem go, czy nie słyszał ostatnio o jakichś zamiesz-
kach na prerii. Zaprzeczył. Powiedział, że dzisiaj, gdyby nawet przytrafiło się coś podobnego,
natychmiast interweniowałaby Kanadyjska Królewska Konna, a w ostateczności nawet wojsko.
Przyznam, iż nie byłem całkowicie przekonany o słuszności jego twierdzenia, ale zanim
zdążyłem sformułować swe wątpliwości, podeszła jego córka i odwołała ojca do bufetu. W tej
samej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi i z ciemności dworu wkroczył na salę mężczyzna
w wielkim okrągłym kapeluszu, jasnobrązowej kamizelce i ciemnych spodniach. U pasa miał
nabijane srebrnymi guzami futerały, w których tkwiły rewolwery. Przyjrzałem mu się z uwagą,
ponieważ jego strój błyszczał świeżością, jak gdyby przed chwilą dopiero został kupiony.
Nieznajomy wszedł na salę dzwoniąc ostrogami przypiętymi do wysokich żółtych butów. Już na
pierwszy rzut oka przybysz robił wrażenie człowieka bardzo zamożnego i pewnego siebie.
Skierował się wprost do bufetu. Nie wiem, co tam mówił, odległość była zbyt wielka.
Dostrzegłem tylko, że podnosił prawą dłoń do ust i lekko przechylał do tyłu głowę. Pił jakiś
mocniejszy trunek. Gapiłem się zupełnie bezmyślnie na tę sylwetkę, póki nie zdałem sobie
sprawy, że postać tego człowieka kogoś mi przypomina.  Kiedyś musiałem go spotkać. Ale
gdzie? Przy jakiej okazji? Na próżno przebiegałem w myślach ostatnie lata. Nie potrafiłem
jednak żadnego nazwiska ani żadnego wypadku skojarzyć z jego osobą. Doszedłszy do wniosku,
że musi to być któryś z moich szpitalnych pacjentów, postanowiłem zbliżyć się, by usłyszeć jego
głos. Podszedłem do bufetu i poprosiłem Pearsa o kufel piwa, a powiedziałem to specjalnie
głośno, aby zwrócić na siebie uwagę. Wydało mi się, że ręka, w której nieznajomy trzymał
szklaneczkę, lekko drgnęła. Na mgnienie oka ujrzałem dobrze oświetlony profil twarzy. Teraz
miałem pewność, że już ją kiedyś widziałem. Kiedy jednak uczyniłem krok w jego stronę, rzucił
pośpiesznie na ladę kilka monet i niespodziewanie ruszył ku wyjściu, prawie biegiem dopadł
drzwi, pchnął je i zniknął. W sekundę pózniej wyskoczyłem na ulicę. Było zupełnie ciemno.
Zanim wzrok mój oswoił się z ciemnością, usłyszałem oddalający się tupot końskich kopyt.
Przemierzyłem werandę gospody tam i z powrotem. Nie było nikogo. Wróciłem.
 Pears! Kto to był?
Spojrzał na mnie nie rozumiejąc.
 Kto?
 Ten człowiek, który tak nagle wyszedł!
 Pierwszy raz go widziałem. To nikt z Benton. Dziwny jakiś facet. Zapłacił dwa razy
więcej, niż się należało, z tego pośpiechu.
 Właśnie  przytaknąłem.  Podejrzewam, że począł się śpieszyć na mój widok.
 Pan go zna, doktorze?
 Wydał mi się znajomy. Dlaczego tak nagle opuścił gospodę?
 Ha, pewnie nie chciał z panem odnawiać znajomości. Jeszcze kufelek?
Machinalnie wypiłem piwo rozmyślając nad niedawnym wydarzeniem.
Przyszedł wreszcie szeryf. Kiedy opowiedziałem mu o dziwnym spotkaniu, pokiwał tylko
głową.
 Musiał kiedyś mieć z panem na pieńku  zawyrokował.
 Nie  zaprzeczyłem.  Niemożliwe.  Z jednym tylko człowiekiem miałem na pieńku.
Ale nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Podejrzewam, iż używał z tuzina nazwisk.
 Ho, ho?  roześmiał się Irvin.  To musiał być ładny ptaszek.
 Jeszcze jaki! Przezwałem go  człowiekiem z blizną .
 Z blizną?  powtórzył Pears przysłuchujący się naszej rozmowie.  Przecież ten facet
miał bliznę na lewym policzku.
 Niemożliwe!  krzyknąłem.
 Możliwe, jak pana tu widzę. Pan stał po jego prawej stronie, więc nie zauważył.
Dosłownie zatkało mnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl