[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyjaciół, po dostarczeniu ciebie do twierdzy.
- To znaczy, że odcięli nas od lądu... - zaczął Jim, gdy uświadomił sobie, że słyszy
zbliżający się tętent końskich kopyt, a po chwili Brian wjechał na polanę.
- James! - wykrzyknął radośnie rycerz. - Więc jesteś! Czuję się jak ostatni łajdak, że
namawiałem cię do ataku na Malencontri. Kiedy wczoraj zniknąłeś, zastanowiłem się i
przyszło mi do głowy, że chyba doradzaliśmy ci postępować wbrew twoim obowiązkom i że
w końcu postanowiłeś wypełnić je samotnie. Powiedziałem to Gilesowi, Dafyddowi i
Danielle, a oni wszyscy - niech oślepnę, jeśli kłamię - myśleli o tym samym. Najpierw wilk
odszedł, potem ty. Zły znak dla całego towarzystwa, prawda? Więc zawróciliśmy w stronę
bagien, a ostatniej nocy dogonił nas wilk... Cóż to? Masz tu ze sobą jednego z naszych
tutejszych smoków?
- Secoh, wasza wielmożność! - zaskamlał pospiesznie błotny smok. - Po prostu Secoh i to
wszystko. Znam was dobrze, waszą jerzową mość, i wielokrotnie podziwiałem was z daleka.
Jaka szybkość, jaka werwa...
- NaprawdÄ™?
- Jaka uprzejmość, jaka łagodność, jaka...
- Ależ, bynajmniej...
- Mówiłem sobie, że taki rycerz nigdy nie skrzywdzi biednego błotnego smoka jak ja.
- Oczywiście - rzekł Brian - że skrzywdziłbym, bądz tego pewien. Gdybym cię złapał,
odrąbałbym ci głowę jak każdemu innemu smokowi. Ale widząc cię z Jamesem, uznałem, iż
jesteÅ› po naszej stronie.
- Waszej...? O tak, panie, tak. Jestem po waszej stronie.
- Tak pomyślałem. Gdy cię ujrzałem, uderzył mnie twój wojowniczy wygląd. Chudy,
żylasty, zawzięty, nie jak większość innych tutejszych smoków, które widywałem.
- O tak, wasza szlachetność. Chudy...
Secoh, który już na wpół rozłożył skrzydła, jakby ponownie próbując wzlecieć, przerwał i
rzucił spojrzenie na rycerza. Brian jednak odwrócił się do Jima.
- Inni będą tu za minutę - zaczął..
- Nieprawda - stwierdził kwaśno jakiś głos. - Byłem tu, zanim przyjechałeś. Ale zająłem
się tropieniem wrogów. Odeszli w bagna obok grobli. Mógłbym ich i tam śledzić, ale
postanowiłem wrócić i zobaczyć, co z Gorbashem. Wszystko w porządku, Gorbash?
- W porządku, Aragh - odparł Jim, gdy wilk wszedł na polanę.
Aragh spojrzał na Secoha i zaśmiał się złośliwie. - %7łylasty i zawzięty? - rzekł.
- To nieistotne, szlachetny wilku powiedział Brian. - Najważniejsze, że znowu jesteśmy
razem; teraz musimy trochę pomyśleć. Jak tylko... o, otóż i oni.
Dafydd, Giles i Danielle wraz z resztą banitów istotnie weszli na polanę w chwili, gdy
pojawił się Aragh. Banici kręcili się wokół ciał kuszników i zbierali swoje strzały. Dafydd
przystanął na środku polany i rozejrzał się.
- Moją strzałę musiało zapewne ponieść - rzekł łucznik do Jima. - Czy został zatem
raniony?
- To twoja strzała trafiła Hugha de Bois? Powinienem się domyślić - odparł Jim. - Przebiła
mu naramiennik, ale reszty zbroi już nie.
- To był strzał na ślepo - powiedział Dafydd - gdyż drzewa dzieliły go ode mnie. A jednak
nie jestem zadowolony słysząc, że go trafiłem, a nie zdołałem uczynić mu krzywdy.
- Cicho - rzekła mu Danielle. - Nawet za wstawiennictwem świętego Sebastiana nie
uczyniłbyś więcej z takiej odległości i w takiej sytuacji. Dlaczego ciągle udajesz, że możesz
dokonywać rzeczy niemożliwych?
- Ja nie udaję jednakowoż. A co do rzeczy niemożliwych, to takowe nie istnieją. Są tylko
rzeczy, których nikt jeszcze nie nauczył się robić.
- Mówię wam, że teraz to nieważne - przerwał Brian. - Jesteśmy znowu razem z sir
Jamesem i trzeba podjąć decyzję. Sir Hugh i jego kusznicy znalezli schronienie wśród bagien.
Czy powinniśmy ruszyć za nimi, czy też rozdzielić siły tak, by uniemożliwić im powrót, czy
też ciągnąć do twierdzy, pozostawiając ich za sobą? Co do mnie, to niechętnie zostawiałbym
wrogom możliwość napastowania mojej tylnej straży.
- Oni wcale nie są wśród bagien - niespodziewanie głośno powiedział Secoh. - Do tego
czasu z powrotem znalezli siÄ™ na grobli.
Wszyscy odwrócili się i popatrzyli na błotnego smoka, który giął się i płaszczył pod
tyloma spojrzeniami, ale w końcu wyprostował się i odwzajemnił spojrzenie.
- A to co takiego? - spytał Giles.
- Hugh de Bois i jego ludzie walczą pod rozkazami Ciemnych Mocy z twierdzy - rzekł
Jim. - Secoh mówił mi, że Ciemne Moce pokazały Hughowi, jak bezpiecznie przejść przez
bagna i wrócić na groblę. Znaczy to, że są na niej gdzieś między nami i stałym lądem.
- Więc nie ma o czym dyskutować - stwierdził Brian. - Twierdza przed nami i ci kusznicy
za nami tworzą sytuację nie do pozazdroszczenia. Zawrócimy i skierujemy się przeciw nim.
- Nie wiem... - powiedział Jim. Czuł jakiś ucisk w dołku. - Ruszajcie przeciw nim, jeśli
sądzicie, że tak jest najlepiej. Ja muszę dotrzeć do Twierdzy Loathly. Mam niejasne wrażenie,
że czas ucieka.
- Ha! - odparł Brian i nagle zamyślił się. - Miałem to samo uczucie wczoraj, kiedy
odszedłeś. W jakimś sensie do tej pory pozostało we mnie. Może najlepiej będzie, jeśli ty i ja
razem wyruszymy do twierdzy bez względu na to, co nas tam czeka. Reszta może zostać i
zająć się sir Hughem i jego ludzmi, jeśli spróbują przedrzeć się tędy.
- Ja pójdę z Gorbashem - rzekł Aragh.
- I ja również - niespodziewanie stwierdził Dafydd. Napotkał wzrok Danielle. - Nie patrz
tak na mnie. Mówiłem, że zdobywanie zamków to nie moje zajęcie i jest to prawda. Ale kiedy
w Zamku Malvern płomienie świec zamigotały, choć nie było żadnego wiatru, poczułem w
sobie chłód. Ten chłód nadal jest we mnie i myślę, że nigdy nie pozbędę się go, zanim nie
odszukam i nie pomogę unicestwić jego przyczyny.
- Ależ ty jesteś rycerzem - rzekła Danielle.
- Nie kpij ze mnie - odparł Walijczyk.
- Kpić? Ja wcale nie kpię. Ja również idę z tobą.
- Nie! - Dafydd ponad jej głową spojrzał na Gilesa. - Każ jej zostać.
Giles chrzÄ…knÄ…Å‚.
- Sam jej każ zostać - odrzekł.
Danielle położyła rękę na wiszącym u pasa sztylecie.
- Nikt mi nie będzie rozkazywał, czy mam zostać, czy iść, ani cokolwiek innego - rzekła. -
A tym razem idÄ™.
- Giles - wtrącił Brian, ignorując jej słowa - dasz radę sam zatrzymać sir Hugha i jego
ludzi?
- Nie jestem taki sam... - sucho stwierdził Giles. - Mam tu moich zuchów i wasali Zamku
Malvern! Sir Hugh i jego drużyna prędzej trafią do nieba, niż przebiją się przez nas.
- Więc ruszajmy w imię Boże!
Brian dosiadł konia i ruszył wzdłuż grobli. Jim stanął obok wielkiego białego rumaka.
- ...nie masz żadnych zastrzeżeń? - Danielle prowokowała Dafydda.
- Nie - smutno odpowiedział łucznik. - Prawdę powiedziawszy, w tym ogarniającym mnie
chłodzie mieściła się też obawa, że będziesz przy mnie, gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila.
Ruszajmy więc.
Oboje szli za Jimem i Brianem, a w ich głowach zaczynała pobrzmiewać intymna nuta.
Nie mówili na tyle cicho, by Jim nie mógł - wytężając smocze uszy - usłyszeć, o czym
rozmawiają, ale wystarczająco cicho, by nie musiał zwracać na nich uwagi. Aragh biegł
kłusem po drugiej stronie Blancharda.
- Dlaczego jesteście tacy posępni obaj? - spytał. - Taki piękny dzień do zabijania.
- Chodzi o twierdzę i to, co się w niej znajduje - odparł Brian krótko. - Ruszamy przeciw
czemuś, co sięga do naszych dusz.
- Tym więksi z was głupcy, że macie te bezużyteczne, zawadzające dusze - warknął Aragh.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]