[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ferrari wydawało mi się, że jestem zaledwie na popołudniowej przejażdżce.
Największą trudność sprawiało mi zachowanie odpowiedniego dystansu, by moje auto,
bądz co bądz wyróżniające się na drodze, pozostało niezauważone. Nieznacznie
ułatwiał to kształt drogi, wijącej się pomiędzy pagórkami, tworzącej ostre zakręty
niemalże pod kątem 180 stopni, kreślącej na zboczu serpentyny. Niestety, cechą
Sudetów jest jednak to, od płaskiego terenu dzieli je uskok. Zatem wystarczy wjechać
na Przedgórze Sudeckie, by teren raptownie złagodniał, a strome góry zamieniły się w
niewysokie pagórki, nie dające możliwości ukrycia się za zakrętem lub załomem
skalnym. Z rosnącą obawą spoglądałam przed siebie, licząc niemalże każdy
przejeżdżany metr.
- Hamuj! - krzyknęła Monika.
Instynktownie, nie widząc przed sobą niebezpieczeństwa, nacisnęłam pedał hamulca
pomału, żeby zwolnić nie powodując pisku opon. Po prawej stronie szosy ściana lasu
otworzyła się. Naszym oczom ukazała się ogromna polana otoczona drzewami. W
sercu łąki stała stodoła, za nią w południowo-wschodniej części bieliły się mury
opuszczonej chaty. Z głównej drogi prowadziła do niej szutrowa trasa, którą podążał
golf.
Dodałam gazu, by jak najszybciej zniknąć z otwartej przestrzeni. Widząc ukrytą za
chaszczami dróżkę, nie namyślając się długo, skręciłam w las.
- Mam nadzieję, że jest równoległa do tej, którą pojechali.
Była. Przez prześwity pomiędzy drzewami sprawdzałyśmy położenie.
Na wysokości stodoły wjechałam w krzaki. Otwierając drzwi, usłyszałam odgłos
gałęzi szorujących po lakierze. Skrzywiłam się. Wolałam nie przypatrywać się karoserii
i nie myśleć o wizycie u lakiernika. Zresztą, nie miałam na to czasu.
Aąka, na której stały zabudowania, zarosła chaszczami. Baldachimy złocących się
kwiatków sięgały metra wysokości, wypełniając przestrzenie pomiędzy kępami
zdziczałych jeżyn. Na czworaka zaczęłyśmy przedzierać się ku stodole, zygzakiem
omijając kolczasty gąszcz. Na ostatnich kilkunastu metrach brakowało roślinności,
która mogłaby nas osłonić, więc przebiegłyśmy je ile sił w nogach, zatrzymując się
89
dopiero za budynkiem. W tym czasie kierowca golfa zaparkował po drugiej stronie
szopy, gdzie auto było niewidoczne z drogi.
Przywarłam plecami do ściany, odsapnęłam. Gdzieś widziałam już ten samochód -
pomyślałam. Nie było czasu na szukanie śladów golfa w zakamarkach pamięci.
Przytrzymując się rękami omszałych desek, krok za krokiem zbliżyłam się do krawędzi
budynku, potem minęłam róg. Nie zaszłam daleko. Skradającej się za mną Monice
dałam ręką znak, by zawróciła.
Znalazłyśmy się w punkcie wyjścia, a właściwie gorzej, bo pasażerowie golfa
nadchodzili w naszym kierunku. Nie było drogi odwrotu. Gdybyśmy chciały
przedostać się między jeżyny, konieczne byłoby ponowne przebiegnięcie przez
fragment nieosłoniętej przestrzeni. Problem w tym, że oczy ludzi, którzy w tamtym
momencie na pewno nie powinni nas zobaczyć, były skierowane dokładnie na
pozbawione chaszczy pole.
Monika podbiegła do drugiej krawędzi stodoły i wyjrzała za róg. Natychmiast
pokręciła głową. Nasi przeciwnicy, opuściwszy samochód, rozdzielili się. Zmierzali ku
nam dwiema ścieżkami, które pozwalały im dokładnie zbadać teren dookoła stodoły.
Najwyrazniej chcieli mieć pewność, że będą sami.
- Jesteśmy w pułapce - wychrypiała Monika. Nie muszę dodawać, że w jej oczach
widniało przerażenie, co udzieliło się również mnie. Zorientowałam się, jak mocny
ogarnął mnie lęk, i dlatego na moment zapanowałam nad strachem. Spojrzałam w górę.
pózniej w lewo.
- Wchodzimy! - rzuciłam szeptem. - Stoimy przy drzwiach.
Pociągnęłam za kawał żelastwa i gigantyczne skrzydło wrót uchyliło się.
Wydało przy tym drażniący uszy jęk. ale ponieważ pod wpływem podmuchów
wiatru skrzypiała właściwie cała konstrukcja budynku, zignorowałam to. Nie bez trudu
przecisnęłam się przez wąską szparę, a kiedy czyniła to Monika, ułamki sekund
wydawały się wiecznością. Wreszcie drzwi zatrzeszczały ponownie, zamykając nas w
gardle potwora. Przez szpary pomiędzy deskami przenikały nikłe promienie słońca,
niewystarczające, by rozświetlić pomieszczenie.
Dałyśmy susa za usypaną z czegoś stertę. Poczułam zapach suszonych na słońcu
traw i ziół, dotknęłam kopca.
- Na wszelki wypadek przykryjmy się tym - powiedziałam.
Położyłyśmy się na klepisku i narzucałyśmy sobie na plecy siana.
Okrywająca nas warstwa była cienka, na bardziej pokazną nie starczyło czasu, bo oto
truchlejące dechy znowu zawyły przerazliwie. Egipskie ciemności działały na naszą
korzyść, mało prawdopodobne było, by ktoś nas zauważył, chyba że nastąpiłby na
nas...
- Przykujcie ją - usłyszałam zdecydowany ton kobiecego głosu. - Solidnie! Chcę
mieć pewność, że...
- SiÄ™ robi, szefowo!
- Nie przerywaj mi, głupcze!
Rozgarnęłam siano i na tle oświetlonego z dworu wejścia mignęła mi wiotka
sylwetka odziana w jednolity kombinezon. Pod elastyczną kominiarką zauważyłam
spore zgrubienie. Powstało wskutek upakowania długich włosów pod materiał. Gęsta
czupryna kręconych pukli stworzyła jakby czepiec, na który naciągnięto kominiarkę.
90
Mam cię - pomyślałam, uśmiechając się do siebie, pomimo pyłu atakującego mi
nozdrza.
Przywódczyni towarzyszyli dwaj mężczyzni. Nie mieli najmniejszego zamiaru
patyczkować się z Alicją. Pociągnęli ją za ubranie. Skrępowane nadgarstki utrudniły
utrzymanie równowagi i ognistowłosa piękność przewróciła się na betonową wylewkę.
Nawet nie pisnęła. Duma kazała Alicji zacisnąć zęby i wytrzymać poniżanie z
godnością. Przestępcy przytrzymali ją przy pionowej belce. Podeszła do nich kobieta w
kominiarce. Od polerowanej powierzchni przedmiotu, który trzymała w ręce, odbiło się
światło.
Zaraz nastąpiło wyrazne szczęknięcie.
- Przykuła Alicję kajdankami - szepnęła Monika.
- Porwali ją w biały dzień - stwierdziłam i zamilkłam, bo nieznajoma poczęła
nerwowo rozglądać się po otoczeniu.
- Miłego dnia - na odchodnym mruknęła do rzezbiarki.
- Pójdziecie siedzieć! - wybuchła artystka. - Do końca życia nie wyjdziecie zza krat!
- Udzielamy ci azylu, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, a ty jesteś niewdzięczna.
Skoro za miłą gościnę wyznaczasz mi tak srogą karę, ciekawe, jaką sąd wyznaczy tobie
za...
- Milcz! - Alicja aż poderwała się na nogi, ale zatrzymały ją kajdanki.
- Nie wtrÄ…caj siÄ™ w porachunki rodzinne!
- Morderstwo nazywasz porachunkami? - ryknęła nieznajoma. - To raczej egzekucja.
- Nie zabiłam ojca!
- Moje ręce też są czyste. W każdym razie nie ma na nich więcej krwi niż na twoich.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]