[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pan Jacek.
- A! Tego już nadto! - krzyknęła gniewnie panna. - Tego nadto! Jedz waćpan,
skądeś przybył! Adieu!
Kiwnęła mu głową i poszła.
Jackowi łzy stanęły w oczach, wyprostował się, zaciął zęby i poszedł do dworu.
Chłopca spotkał w sieni.
- Tłumok na bryczkę - rzekł - i w dziesięć minut żeby mi konie były! Słyszysz?
Natychmiast!
Chłopak pobiegł jak oparzony. Jacek stał trochę, czapkę w ręku miął i skierował
się ku pokojowi łowczego. Twarz się starał wyjaśnić, co mu się nie udało.
Aowczy właśnie był na onej gawędce, jeszcze przedłużającej się, z podsędkiem,
gdy wszedł Jacek i zbliżył się ku niemu.
- Pan łowczy mi daruje, że go tak rano inkomoduję - rzekł. - Wypadł mi interes
nagły, muszę natychmiast jechać, a nie chciałem tego uczynić, póki bym waćpana
dobrodzieja nie pożegnał.
- Cóż to? Cóż to? - przebąknął łowczy, zaciekawiony niezmiernie.
- Gwałtowna potrzeba - przebąknął, kłaniając się, Jacek i przychylając do
ramienia starego. - Do nóg pana się ścielę.
Podsędkowi się ukłoniwszy i wyraznie dalszej unikając rozmowy, Jacek zawrócił
się do drzwi i wyszedł.
Bryczki z końmi nie było jeszcze, wprost więc, nakazawszy chłopcu jechać za
sobą, pieszo groblą żywym krokiem posunął się Jacek i wkrótce go wierzby
zakryły.
Panna Barbara w oknie siedziała i patrzała, nuż się zawróci, nuż choć obejrzy,
nuż mu serce zmięknie. Nie dał znaku, poszedł. Bryczka pospiesznie za nim
pognała, zahuczała, zaturkotała i skończyło się wszystko. Marzenia życia całego,
ośm lat oczekiwania, miłość wielka - wszystko się o dumne słówko rozbiło.
Aowczy w godzinę potem poszedł penetrować, na zwiady. Aowczynę zastał we łzach,
ale milczącą, córkę w gniewie niezmiernym, że jej dla śmiechu serdecznego rękę
przewiązywano. Co się stało, o tym nie było sposobu dowiedzieć się, lecz
widocznym było, iż z sobą po latach ośmiu zerwali.
Wrócił stary do podsędka.
- Widzisz! Panna miała rację, gdy ci czekać i nie spieszyć kazała. Coś zaszło,
ale to tajemnica, rozeszli siÄ™!
- Rozeszli! - krzyknął, bijąc w dłonie, Pokrzywnicki. - Wielki Boże! Rozeszli
siÄ™!
Do obiadu panna Barbara nie wyszła wcale. Badana, matka odpowiedziała, iż nie
wie nic, tylko jedno słyszała, gdy Basieczka krzyczała, ciągle powtarzając: "A,
tego to już nadto!"
- Coś jegomość przeskrobał - rzekł łowczy - czekajmy, wyjaśni się.
Grali patem w warcaby, czyniąc najdziksze przypuszczenia, a łowczy kończył za
każdą razą:
- Kto te baby zrozumie?
64
Podsędek już ani myślał odjeżdżać.
Panna Barbara pod wieczór się znacznie uspokoiła. Zdaje się, że miała jakąś
nadzieję, iż kawaler rozmyśli się i albo przyjedzie, lub przyśle z deprekacją.
Upłynął i ten dzień, i drugi, nie przyszło nic, ani list. Ile razy na grobli
zahuczało, łowczanka biegła do okna; a wróciwszy od niego, zalewała się łzami.
Matce jednak nie powiedziała, o co poszło i co ich poróżniło. Upłynęło tak dni
pięć. Gdy ją zobaczył wychodzącą do sali, podsędek nastraszył się, tak była
zmienianą i prawie nagle zestarzałą. Słowa z niej dobyć było trudno, nie
słyszała, co do niej mówiono.
Gdy od stołu wstali, chociaż z nieśmiałością wielką, Pokrzywnicki ku pannie,
kołując, zbliżać się zaczął. Nie unikała go.
- DziÅ› pannie Å‚owczance lepiej?
- Zupełnie mi dobrze - odparła głosem zmienionym.
- Ból głowy?
- Ustał.
Nie śmiał obcesowo się oświadczać podsędek, choć łowczy mu mówił: "Bij żelazo,
póki gorące."
Siedli u okna, naprzód ona, potem on, wielce wdzięcznie układając grube nogi.
- Panna łowczanka - odezwał się, zebrawszy na wielkie męstwo - nie wiem, czy
sobie przypomina, iż była łaskawą kazać mi czekać. Czy mogę mieć?
Spojrzała nań panna, ale we wzroku był jeszcze taki gniew, że Pokrzywnicki
zdrętwiał.
- Mów pan - rzekła.
- A! Czyż mówić mi potrzeba - z zapałem zawołał podsędek, rękę kładąc na sercu -
czyż mam mizernymi słowy malować sentyment, jakim na wskroś dla panny łowczanki
przejęty jestem, a który od niej wygląda miłosierdzia?! Rzeknij słowo - dodał,
aplikując dosyć niewłaściwie (zapał go nieco tłumaczył) słowa sakramentalne. -
Rzeknij słowo, a uszczęśliwisz sługę swojego!
- Nikogo ja uszczęśliwić nie mogę - odezwała się łowczanka - bo sama nigdy
szczęśliwą nie będę, ale jeżeli waćpan chcesz starą pannę, kwaśną, mieć za żonę,
oto masz rękę moją.
Stukot się zrobił w salce taki, że łowczyna wpadła przestraszona. Podsędek
rzucił się był z takim impetem na kolana przed panną, która ręki mu nie
wyrywając, płakała.
- Chryste Panie! Co się stało?! - zawołała łowczyna.
- Pani! Jestem najszczęśliwszym z ludzi! - krzyknął, rękę podnosząc, podsędek.
Szczęśliwość jednak tak go przygniotła, że gdyby mu, wchodząc w jego położenie,
łowczyna ręki nie podała, z ziemi by się był nie mógł podzwignąć. Pózniej zaś
okazało się, że na obu szczęśliwych kolanach miał podsędek sińce nawet po
weselu.
I rodzice, i panna, i przyszły małżonek łowczanki żądali wszyscy jednozgodnie,
aby wesele to było, o ile możności, przyspieszone.
Na gwałt więc pojechał się ekwipować podsędek, a w Wólce czyniono przygotowania
do wesela, jakich mało pamiętała okolica.
65
- Jedno dziecko mam - mówił łowczy - nie chcę żałować dla niej. Niech znają
ludzie, co mnie skąpym nazywają. W bród będzie, czego dusza zapragnie! W bród!
Raz dawszy słowo, łowczanka, chociaż przyszłemu mężowi nie okazywała żadnej
czułości, nie dąsała się też na niego i nie dziwaczyła.
Z wielkim męstwem, gdy nadszedł dzień ślubu, dała sobie przypiąć wianuszek. Nie
uroniwszy łzy, padła do nóg rodzicom, prosząc o błogosławieństwo. Przez drogę do
Kodnia nie rzekła słowa, patrzała oczyma jasnymi przed się; a co drudzy mówili,
zdawała się nie słyszeć.
Zlub odbywał się przed cudownym obrazem. W orszaku licznym weszło wesele do
kościoła, gdzie już mnóstwo ciekawych z miasteczka było zgromadzonych. Głosem
dobitnym i jasnym wymówiona, odbiła się o sklepienie przysięga. Zahuczały organy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]