[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Sądów. Ponad różnymi drzewami sadu bujało kilka wielkich, starych brzóz, które wydawały się
zawsze pogodne i jasne na tle dalej za nimi i za polami wyciągniętego lasu.
Wszystko to naturalnie mniej ładnie wyglądało, kiedy się patrzyło z bliska. Na zaśmieconym
podwórzu rosło pożółkłe, brzydkie zielsko, pod płotem leżało zawsze mnóstwo kamieni,
zwożonych corocznie z pola. Przy budzie leżał najsmutniejszy na świecie pies, którego ani w
dzień, ani w nocy z łańcucha nie spuszczano. Gdy było podejść do niego, naprzód szczekał
straszliwie, a pózniej pozwalał się nawet głaskać i z dziwnym jakimś psim łkaniem przytulał się do
kolan. Poważna i małomówna Nowakowa, w chustce związanej pod pachami, dzwigała za dwa
uszy szaflik z żarciem dla świniaków.
Od dzieciństwa chodząc w tę stronę znałyśmy tak dobrze każdy szczegół.
Nowak  chłop bogaty  słynął z chciwości i skąpstwa. Gospodarstwo miał duże, konie,
krowy, świnie, kawał pola, piękną łąkę i cały klin lasu. Chociaż stary, sam z jednym parobkiem
dawał radę całej robocie, a żonie też próżnować nie pozwalał. Nowakowa znałyśmy najlepiej, bo
co dzień przynosiła do nas mleko. Była poważna i smutna, maltretowana przez męża, ale nie
skarżąca się na to przed nikim.
Cały ten majątek miał jedną tylko dziedziczkę, córkę Nowaków. Była zupełnie podobna do
matki, miała poważną twarz, piękne rysy, małe, blade usta i żółte oczy o chudych powiekach. Ze
swą skupioną, pochmurną powagą była najszlachetniejszym okazem chłopskiej rasy  wysoka,
prosta, pełna godności i dumy.
Dostała męża  zwykłego, mocnego, robotnego chłopa, Sąda. Nowak oddzielił im mały
kawałek pola, by się dorabiali. Zbudowali sobie chatę niedużą, posadzili parę wisien w ogrodzeniu
i żyli tak pracowicie i biednie przy bogatych rodzicach.
Stosunki były, jak zwykle na wsi, etykietalne i skrupulatne. Jak im co było potrzeba, to sobie
jedni od drugich kupowali. Darmo nie dawało się tam nic.
Po pierwszym dziecku na Sądzinę coś padło, mówiła od rzeczy i wyprawiała różne hece.
Wariowała tak przez parę miesięcy, ale chłopaka, owszem, karmiła i bydlęta co dzień obrządziła.
Pózniej jej to jakoś przeszło, tylko była jeszcze smutniejsza niż przed ślubem.
Wkrótce potem urodziła drugie dziecko i wariowała znowu blisko rok, jakiś czas nawet nie
chciała się wcale podnosić z łóżka, ale jakoś wróciła do swej roboty. Po trzecim znowu zaczęło się
to samo  i tak jest ciągle. Pierwsze dzieci już są duże, a nowe jeszcze się rodzą. I Sądzina
prowadzi niepojęte życie, zawieszone między macierzyństwem i szaleństwem, straszliwe życie, na
które nikt nic poradzić jej nie może. Trudno patrzyć w te jej oczy, smutne i poważne, gdy siedząc
na stołku przed małą, niczym nie ocienioną chatą, karmi swoje najmłodsze. Nie schyla głowy nad
dzieckiem, tylko siedzi tak z oczami utkwionymi przed siebie, w niski, niedaleki las  żałosna,
obłąkana madonna.
Stary Nowak jest coraz bogatszy, ale żebraka od bramy odpędzi i sąsiadowi nie pomoże. Dwa
razy już napadali go nocą złodzieje. Katowali go i bili, żeby pokazał, gdzie chowa pieniądze. Raz
nie wytrzymał i powiedział, ale za drugim razem już się uparł i nic nie mówił. Do samego rana
trzymał się twardo  cóż, kiedy wzięli się potem bić Nowakową i wyśpiewała im kryjówkę. Ale
za to Nowak ją jeszcze lepiej zbił po odejściu zbójów. I tego dnia jednak przyszła z mlekiem
kulejąc, posiniaczona i skatowana, ale zawsze dumna i na nikogo się nie skarżąca.
W zagrodzie Nowaka stał dawniej jeszcze jeden dom w samym sadzie, gdzie czasami ktoś
mieszkał, ale częściej było całkiem pusto. W pewien ulewny deszcz dał nam schronienie jego
rozległy, opustoszały ganek. W ogródku niedaleko ganku stał tam krzak kaliny z czerwonymi
jagodami, cały mokry i świecący od wody.
I owa ulewa  i opustoszały ganek  i czerwona kalina  i szalona, na nic niebaczna
lekkomyślność młodości& Ale o tym nie powiem nic więcej, bo nie żadne dramaty tu opisuję,
tylko zwyczajne życie. A domu tego już nie ma  rozebrali go czy zawalił się, sama nie wiem. Po
prostu jednej wiosny przyjechaliśmy  i już go nie było.
W zmęczonym, wydeptanym ogródku jest jeszcze ten krzak kaliny i takie same ma w lipcu
korale. Gdy myślę o tym, załamuję ręce& Bo przecież nie było w tym mojej winy. Więc czemu?
Więc czemu?&
25
Nie pisałam też nic o sąsiedzie tak ważnym, jak Mateusz Perguł  ten sam, który kiedyś
dzierżawił Millerom po parę łokci gruntu pod ich wędrowny domek, i ten, który chodził do pani
Dziobakowej w swaty od nieboszczyka Wiły.
Gospodarstwo jego leżało głębiej w polach, za Nowakami i Sądami.
Z jednego tylko od nas balkonu na górze można było zobaczyć tę ciemną pośród gładkich pól
kępę zieleni, kawałek płotu z furtką i miłą wiejską drogę, do wrót obejścia prowadzącą, i starą,
okrągłą gruszę polną, rosnącą blisko na koniczynie. Ten zaciszny skraweczek świata zamknięty
był ściśle dwiema gałęziami niewielkiej sosny i jeszcze trochę przykryty od dołu koronami wierzb,
rosnących na dole. Ale i sosna, choć stara, rozrastała się wciąż, i wierzby bujały ku górze. Zawsze
na wiosnę kazało się wycinać trochę gałęzi z sosny i z wierzb, by sobie przez to okienko patrzeć
czasami na Pergułową zagrodę. We dnie nad sadem unosił się mały dymek z niewidzialnego
komina, wieczorem przebijało przez gęstwinę światełko z niewidzialnego okna.
Ale kiedy następnej wiosny powracałam do naszego domu, to przez gałęzie nawet z tego
jednego balkonu znowu nic widać nie było.
W tym spokojnym, Å‚adnym zakÄ…tku mieszkali dobrzy ludzie.
Obejście Pergułów graniczyło z zagrodą Wiłów, w której po wyniesieniu się Wojciechostwa
Szcześniaków na swoje  gospodarował Fietrek Wiła, młodszy brat nieboszczyka, ożeniony z
bogatą i nawet edukowaną panną z miasteczka, człowiek zgodny i poczciwy. Oba te gospodarstwa
objęte były jedną kępą zieleni i kiedyś stanowiły całość, obecna bowiem pani Szcześniakowa była
Pergułówna z domu  i o jej to bracie rodzonym, Mateuszu Pergule chcę tutaj opowiedzieć tę
smutnÄ… historiÄ™.
Perguł miał zupełnie inny charakter niż jego sąsiad, Nowak. Nie gardził i on pieniędzmi,
gospodarował oszczędnie, wszystkiego sam dopilnował, bojąc się, że go oszukają  ale chociaż
taki nieufny, był ludzki, żonę szanował i zapracować się jej nie dał, córkę hojnie wyposażył, a
żebraka od progu nie odpędzał.
Był to bogaty człowiek. Rodzeństwo spłacił ze sprzedaży samego lasu, bo to na Pergułowym
gruncie stanęła kolonia pana Fersena i gospodarstwo pani Brackiej, i domek Dziobaków, i
Fuśniaków, i wiele jeszcze innych ludzkich siedzib. I na całym prawie gospodarstwie ojcowskim
został sam. Powodziło mu się dobrze, ale nie zmieniło to w niczym jego poczciwego usposobienia
arii prostego sposobu życia.
Znałyśmy go dobrze. Wiosną i jesienią sam zorywał swoje pola i podchodził z końmi i pługiem
prawie pod naszą granicę. Idąc polami czasami zatrzymywaliśmy się przy nim dla pogawędki.
Zapalał wtedy fajeczkę i bardzo głośno pociągał nosem aż do samego gardła, a zaraz potem też
głośno charczał i spluwał ostro między odwalone skiby. Było to rzeczywiście nieprzyjemne, ale
doprawdy, gdybym nie wiem jak długo myślała, nic chyba więcej nie umiałabym temu Pergułowi
zarzucić. Potem drugi raz zapalał fajeczkę, bo mu już zgasła, cmokał, pykał, pociągał, przyciskając
dwoma palcami palący się już tytoń, i mówił chętnie różne rzeczy o świecie, o gospodarstwie i o
polityce.
Podziwiał, jak to Pan Bóg każdemu przeznaczył swój czas, bo człowiek w nocy śpi, a w dzień
pracuje, a na przykład taka sowa przez całą noc sobie lata.
 Ciekawe, ciekawe  powtarzał.  Albo taka ćma.
Po chwili dodawał: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl