[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wiedziałem, że dopiero na Wendwindzie będę mógł odetchnąć swobodniej, toteż
zależało mi na tym, by znalezć się tam jak najprędzej.
62
Na zewnątrz zebrał się tłum Sororisan, ale wbrew moim oczekiwaniom żaden
z nich nie próbował się do mnie zbliżyć. Wszyscy gapili się natomiast na dom, z którego
wyszedłem, jak gdyby wiedzieli, co było przedmiotem naszej transakcji. Nikt jednak nie
próbował zastąpić mi drogi ani przeszkodzić w odejściu. Nie wiedziałem, jak daleko
sięga ochrona udzielona mi przez boga, toteż rozglądałem się na prawo i lewo, idąc
w stronÄ™ bramy.
Równina ciągnąca się za miastem była zupełnie pusta, kiedy przechodziłem
tamtędy rano. Teraz jednak zobaczyłem gromadę ludzi, którzy zbliżali się w moim
kierunku. Większość z nich nosiła futrzane okrycia, ale dwaj mieli na sobie zniszczone
i połatane zimowe kombinezony kosmiczne. Wszystko wskazywało na to, że pochodzą
z portu. Nie mogłem się już cofnąć, a z pewnością zostałem zauważony. Liczyłem
jedynie na to, że uda mi się w porę dotrzeć do kapsuły i opuścić planetę.
Mężczyzni w kombinezonach zatrzymali się, kiedy tylko mnie ujrzeli. Stali dość
daleko i nie mogłem rozróżnić ich rysów, tym bardziej że nosili hełmy kosmiczne. Byłem
pewien, że oni również nie widzą dobrze mojej twarzy. Z pewnością jednak zauważyli,
że mam na sobie całkiem nowy i w dobrym stanie strój przybysza z kosmosu. Nie mogli
więc wziąć mnie za jednego ze swoich.
Sądziłem, że ci dwaj odłączą się od reszty towarzystwa i spróbują przeciąć mi
drogę. Miałem nadzieją, że nie są uzbrojeni. Na polecenie ojca przeszedłem szkolenie
w sztuce walki wręcz znałem liczne techniki, opracowane na różnych planetach
i wydawało mi się, że zdołałbym sobie poradzić. Oczywiście pod warunkiem, że nie
zaatakowaliby mnie wszyscy naraz.
Ale jeśli dwaj obcy mieli rzeczywiście wrogie zamiary, to nie było im dane
wprowadzić je w czyn. Zostali natychmiast otoczeni przez kudłatych tubylców i pognani
w stronę bramy. Pomyślałem, że ludzie w kombinezonach byli jeńcami. Sądząc z tego,
co opowiadano mi o mieszkańcach portu, mogli łatwo wejść w konflikt z rdzennymi
Sororisanami i dać im jakiś powód do zemsty.
Szedłem coraz szybciej, a minąwszy świątynię Zeety zacząłem biec. Wkrótce
dotarłem do kapsuły, zdjąłem plomby i zdyszany wgramoliłem się do środka. Potem
szybko nacisnąłem klawisze, które miały uruchomić kapsułę i skierować ją w stronę
Wendwinda . Wreszcie rzuciłem się na hamak, aby po chwili stracić przytomność
podczas bardzo gwałtownego startu. Tuż przed omdleniem czułem się tak, jak gdyby
miażdżyła mnie jakaś gigantyczna ręka.
Kiedy odzyskałem przytomność, równocześnie wróciła mi pamięć niedawnych
wydarzeń i doznałem uczucia triumfu. Zdołałem udowodnić, że nie myliłem się,
dając wiarę starej bajce. W kieszeni na piersi miałem coś, co uwalniało nas od trosk
materialnych, oczywiście tylko na jakiś czas i pod warunkiem, że udałoby mi się to
dostarczyć na aukcję.
63
Bez problemu trafiłem na statek, tak więc moje wcześniejsze obawy okazały się
bezpodstawne. Zrzuciwszy kombinezon i zdjąwszy hełm, poszedłem do kabiny pilota.
Jednak zanim zdążyłem pochwalić się swoim sukcesem, zauważyłem, że Ryzk ma
niezadowolonÄ… minÄ™.
Nakryli nas promieniami zwiadowczymi.
Co?
W normalnym porcie takie wydarzenie nie zdziwiłoby mnie wcale. Ostatecznie
obca rakieta, która nie zmierza prosto na kosmodrom, lecz krąży po orbicie z dala od
głównych tras komunikacyjnych, musi wzbudzać podejrzenia. W takich przypadkach
użycie promieni jest nawet wymagane. Jednak ze wszystkich posiadanych przeze mnie
informacji wynikało, że na Sororis nie ma wyposażenia niezbędnego do prowadzenia
tego typu działań. Ten port był pozbawiony jakiejkolwiek ochrony, bo jej po prostu nie
potrzebował.
Ci z portu? zapytałem, wciąż pełen niedowierzania.
Niezupełnie. Po raz pierwszy od wielu dni Eet udzielił odpowiedzi na moje
pytanie. Promienie nadeszły od strony portu, ale ich zródłem był na pewno statek.
To zdziwiło mnie jeszcze bardziej. O ile wiedziałem, tylko patrolowce miały
zamontowaną aparaturę do emitowania takich promieni i musiałby to być patrolowiec
drugiej klasy, nie jakiś wałęsający się statek zwiadowczy, a taki raczej by się tu nie
zapuścił. Krążyły co prawda pogłoski, że Bractwo również dysponuje takim sprzętem,
ale z kolei statek tak wyposażony musiałby być własnością jakiegoś dostojnika. Tylko
co dostojnik miałby do roboty na Sororis? To miejsce było przecież schronieniem dla
najgorszych szumowin świata przestępczego.
Jak długo to trwało?
Zbyt krótko, żeby mogli się czegokolwiek dowiedzieć odpowiedział Eet
sam o to zadbałem. Ale już fakt, że nic nie wskórali, musiał dać im wiele do myślenia.
Lepiej od razu wejdzmy w nadprzestrzeń.
Jaki kurs? zapytał Ryzk.
Lylestane.
Wybrałem to miejsce nie tylko ze względu na organizowane tam aukcje, które
dawały mi szansę szybkiej sprzedaży zielonych kamieni. Zdecydowałem się na Lylestane
również dlatego, że była to jedna z wewnętrznych planet, od dawna zamieszkana
i ucywilizowana może nawet zbyt ucywilizowana. Oczywiście Bractwo miało
tam pewne wpływy, ale miało je praktycznie w każdym miejscu, w którym istniały
możliwości wzbogacenia się. Na Lylestane panowały prawo i porządek, toteż żaden
statek Bractwa nie odważyłby się wlecieć za nami w tamtejszą przestrzeń powietrzną.
Jeśli chodzi o nas, to nie mieliśmy się czego obawiać przynajmniej tak długo,
dopóki przestrzegaliśmy prawa. Takie były warunki układu, który kiedyś zawarłem
z funkcjonariuszami Patrolu.
64
Ryzk wyznaczył kurs, błyskawicznie wodząc palcami po klawiaturze komputera
pokładowego. Chwilę pózniej zasygnalizował wejście w nadprzestrzeń, jak gdyby
obawiał się, że za chwilę poczujemy siłę chwytających nas fal holowniczych. Jego
niepokój był tak widoczny, że stan radosnego uniesienia, w którym się znajdowałem,
zaczął powoli mijać.
Powrócił jednak natychmiast, kiedy wyjąłem z kieszeni zielone kamienie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]