[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kiedy skończę szukać pralni pierza...?
- Które kiedy skończę? - spytałam
nieufnie, z wysiłkiem usuwając z głosu
akcenty paniki.
- Ten wzór, który teraz robisz. Wiktorczak
mówi... To znaczy, on już na niego czeka.
Konsternacja stała się teraz moim
udziałem. Szablon mogłam skończyć w ciągu
trzech godzin. Zamierzałam go robić trzy
tygodnie. Jeśli go skończę, co, na litość
boską, będzie z następnym wzorem? Skąd mu
wezmę nowy projekt? Zwiadomość tego, że
absolutnie nie wolno mi go samej stworzyć,
uderzyła mnie nagle jak obuchem i
ogłuszyła ostatecznie. Patrzyłam na tego
obrzydliwego człowieka i patrzyłam, i głos
nie chciał się ze mnie wydobyć.
- A... potem?... - spytałam w końcu bardzo
ostrożnie.
- Co potem?
- Następny wzór? Masz jakiś wybrany?
Mąż wydawał się kompletnie
zdezorientowany. Mignęło mi w głowie, że
jednak nie ma siły, to jest właśnie ta
pierwsza okazja, przy której szachrajstwo
musi się wykryć. Zrodek zdrętwiał mi wręcz
rozpaczliwie.
- No, jak to.. - powiedział mąż bezradnie,
patrząc na mnie osłupiałym wzrokiem. -
Przecież są... tego... trzy wybrane. W tej
tam... w szufladzie. Sama schowałaś.
Matko Boska, sama schowałam... W jakiej
szufladzie, gdzie ja mam tego szukać....?!
Może zgubiłam? Też niedobrze, razem z
szufladą zgubiłam, czy jak...?
- Ja z tym Wiktorczakiem muszę załatwić -
powiedział mąż nerwowo. - To kiedy
skończysz?
Popłoch nie pozwalał mi się zastanowić.
Wola boska, co będzie, to będzie!
- Jutro - odparłam za wszelką cenę chcąc
się go na razie pozbyć. - Po obiedzie.
Wetknięta w drzwi głowa wykonała
zamaszyste kiwnięcie i mąż znikł mi z
oczu. Czułam się tak, jakbym cudem uszła z
życiem ze zderzenia pociągów, i siedziałam
nad tą książką telefoniczną, usiłując
ochłonąć. Pan Palanowski gwarantował brak
kontaktów... Jakim sposobem ten półgłówek
nie zorientował się jeszcze, że nie jestem
jego parszywą Basieńką?! Patrzy na mnie z
bliska, rozmawia, ślepy jest chyba i
niedorozwinięty...
Podniesiona nieco na duchu oczywistym
zidioceniem tego bęc wała wróciłam do
książki telefonicznej i znalazłam, co
trzeba. Mąż miał na imię Roman. Roman
Maciejak, magister chemii. Istniała
wprawdzie możliwość, że Basieńką zwraca
siÄ™ do niego per Dziubdziusiu, Rybciu,
Kotku, czy jakkolwiek inaczej, ale w
stanie wojny mogłam nie brać tego pod
uwagę. %7ładnych pieszczotliwych zdrobnień,
Roman i koniec!
- Barbaro - rzekł nagle sucho małżonek,
kiedy odniósłszy na miejsce książkę
telefoniczną, zamierzałam opuścić kalany
jego obecnością pokój. Odwróciłam się i
spojrzałam na niego wyłącznie dlatego, że
w ogóle wydał z siebie jakiś dzwięk, nawet
mi bowiem w głowie nie zaświtało, że ta
Barbara to ja.
Mąż zrobił się nagle jakiś niepewny i
niespokojny.
- Słuchaj... Musisz mi napisać list. Na
maszynie. PodyktujÄ™ ci.
Skamieniałam w drzwiach. Owszem, była
mowa, że Basieńką załatwia jego
korespondencję, pan Palanowski uprzedzał,
nastawiłam się, jeden tylko drobiazg
został przeoczony. Mianowicie miejsce
pobytu maszyny do pisania. Przeszukiwałam
już ten dom, znalazłam cukier, znalazłam
imię, znalazłam nawet brakujące garnki i
sól, notabene w wazie do zupy, ale maszyna
nigdzie nie wpadła mi w oko. Co, do
pioruna, mam teraz zrobić?...
Nagle spłynęło na mnie natchnienie.
- Proszę cię bardzo - powiedziałam
lodowatym głosem. - Wieczorem, jak wrócę
ze spaceru. Przez ten czas bÄ…dz uprzejmy
przygotować maszynę i papier.
- A dobrze, to jak wrócisz - zgodził się
mąż skwapliwie. - Może być, nie wracaj za
pózno.
Spełniłam jego życzenie o tyle, że nie
przedłużyłam przechadzki w stopniu
rażącym. Widok, jaki zastałam po powrocie,
podziałał uspokajająco. Na niskim stole w
pokoju stała maszyna, obok leżał papier,
mąż szukał czegoś w kobylastej machinie,
zajmującej całą ścianę, będącej
równocześnie kredensem, biblioteczką,
regałem i szafą. Oprócz niej znajdowało
się tam jeszcze kilka mebli dobranych dość
osobliwie, między innymi staroświecki
sekretarzyk z milionem szufladek i
drzwiczek.
Weszłam na górę zmienić odzież i schodząc
znów na dół usłyszałam jak coś tam w owym
pokoju gruchnęło brzęcząco. Zaciekawiło
mnie to. Zdążyłam pomyśleć, że pewnie mąż,
nie mogąc się na mnie doczekać, w
zdenerwowaniu rozbił maszynę do pisania,
po czym ujrzałam oryginalne pobojowisko.
Największa szuflada sekretarzyka leżała na
podłodze, wokół niej poniewierały się
rozsypane, również zabytkowe, srebrne
łyżki, noże, widelce, jedne w opakowaniu,
drugie luzem, wśród tego Sezamu zaś
klęczał pan domu, okropnie zdenerwowany,
zbierając wszystko pośpiesznie i upychając
z powrotem. Zdumiewająco dużo sztućców
mieściło się w tej jednej, niewielkiej
szufladzie.
- Zapomniałem o tej urwanej listwie -
mruknął wyjaśniająco, nie patrząc na mnie.
Nie zwracałam na niego uwagi, rzuciłam się
do maszyny, żeby sprawdzić, co to za typ.
Głupio byłoby szukać przecinka, nawiasu, i
wykrzyknika po całej klawiaturze, którą
podobno posługuję się na co dzień. Z
najwyższą ulgą ujrzałam starą Olivetti, a
zatem to co przypadkiem znałam najlepiej.
Mąż wylazł spod fotela, z dużym trudem
wsunÄ…Å‚ szufladkÄ™ na miejsce, po czym,
chodząc po pokoju, drapiąc się po głowie i
poprawiając okulary, podyktował mi trzy
listy treści niejako urzędowej. Zdziwiło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl