[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dlitwy, gdyby obaj od dzieciństwa nie byli zepsuci przez dobre warunki i lepsze otoczenie,
jak przylgnęliby do siebie, jak chętnie wybaczyliby sobie nawzajem wszelkie wady i ocenili
to, co tkwi w każdym z nich. Przecież tak mało na świecie nawet pozornie przyzwoitych lu-
dzi! Owszem, Łajewski jest zwariowany, rozpieszczony, dziwny, ale on przecież nie ukrad-
nie, nie splunie głośno na podłogę, nie zacznie wymawiać żonie: „Żresz, a pracować nie
chcesz”, nie będzie bić dziecka lejcami albo karmić służby cuchnącą peklowiną – czyż to nie
wystarczy, żeby pobłażliwie traktować jego wady? I przecież od tych wad on sam cierpi naj-
więcej, cierpi, jak chory od ran. Zamiast doszukiwać się w swoich bliźnich degeneracji, wy-
mierania, dziedziczności i tym podobnych rzeczy – a wszystko z nudów czy przez jakieś nie-
porozumienie – czy nie lepiej byłoby zejść niżej i skierować całą nienawiść i gniew tam,
gdzie całe ulice jęczą od straszliwej ciemnoty, chciwości, docinków, brudu, przekleństw, bab-
skich wrzasków...
Turkot kół przerwał ten bieg myśli. Diakon wyjrzał przez drzwi i zobaczył powóz, a w nim
trzy osoby: Łajewskiego, Szeszkowskiego i naczelnika poczty.
– Stop! – powiedział Szeszkowski.
Wszyscy trzej wysiedli z powozu i spojrzeli po sobie.
– Jeszcze ich nie ma – stwierdził Szeszkowski otrzepując się z błota. – Cóż! Chodźmy
tymczasem poszukać dobrego miejsca. Tutaj nie ma się gdzie ruszyć.
Poszli dalej w górę rzeki i wkrótce znikli z oczu. Woźnica Tatar siadł do powozu, zwiesił
głowę na ramię i zasnął. Odczekawszy z dziesięć minut diakon wydostał się z suszarni, zdjął
swój czarny kapelusz, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, i to kucając, to rozglądając się, po-
brnął brzegiem rzeki między krzakami i zagonami kukurydzy; z drzew i z krzaków leciały mu
na głowę wielkie krople, trawa i kukurydza były mokre.
– Co za wstyd! – mamrotał podciągając zmoczone brudne poły. – Gdybym wiedział, to
bym nie poszedł.
Wkrótce usłyszał głosy i zobaczył ludzi. Łajewski, przygarbiony, z dłońmi wsuniętymi w
rękawy, szybkim krokiem chodził tam i z powrotem po niewielkiej polance; jego świadkowie
stali nad samym brzegiem i skręcali sobie papierosy.
„Dziwna rzecz... – myślał diakon, wprost nie poznając chodu Łajewskiego. – Zupełny sta-
rzec”.
– Jak to niegrzecznie z ich strony! – powiedział urzędnik pocztowy spoglądając na zega-
rek. – Może ludzie wykształceni uważają, że należy się spóźniać, ale ja uważam, że to świń-
stwo.
Szeszkowski, otyły mężczyzna z czarną brodą, wsłuchał się i oznajmił:
– Jadą!
XIX
– Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego! Jak pięknie! – powiedział von Koren, wy-
chodząc na polanę i wyciągając obie ręce ku wschodowi. – Patrzcie: zielone promienie!
Na wschodzie zza gór wyłoniły się dwa zielone promienie i to istotnie było piękne.
Wschodziło słońce.
53
– Dzień dobry! – ciągnął zoolog skinąwszy głową sekundantom Łajewskiego. – Czy nie
spóźniłem się?
Za nim szli jego sekundanci, Bojko i Goworowski, dwóch bardzo młodych oficerów, jed-
nakowego wzrostu, w białych mundurach, i mizerny odludek, doktor Ustimowicz, który jedną
ręką dźwigał jakiś tobołek, a drugą założył do tyłu; laskę trzymał jak zwykle wzdłuż pleców.
Ulokowawszy tobołek na ziemi i nie witając się z nikim, drugą rękę również założył do tyłu i
zaczął maszerować po polanie.
Łajewski był zmęczony i czuł się dość niezręcznie w sytuacji człowieka, który niebawem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]