[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pięciu lub sześciu chłopców znajdzie się jeden uczęszczający do innej szkoły niż pozostali,
będzie on narażony na różne niegrozne przytyki. Chcę przez to powiedzieć, że choć nie
myślałem zle o moich angielskich kolegach, tego typu sytuacje zniechęcały mnie do
utrzymywania z nimi tak zażyłych stosunków, jak te, które łączyły mnie z Akirą, i w miarę
upływu miesięcy - jak przypuszczam - brakowało mi starego przyjaciela coraz bardziej.
Ale jesień spędzona bez Akiry nie była dla mnie jakimś szczególnie nieszczęśliwym
okresem. Wspominam ją raczej jako czas, gdy nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, czas
pustych popołudni, następujących jedno po drugim, czas, który w dużej mierze zatarł się już
w mojej pamięci. Niemniej jednak doszło wtedy do kilku drobnych zdarzeń, które w
przyszłości miałem uznać za niezwykle istotne.
Był wśród nich chociażby incydent związany z wyprawą na wyścigi konne, który miał
miejsce - jestem tego raczej pewien - po jednym z sobotnich spotkań, organizowanych przez
mamę. Jak już może wspominałem, nie pozwalano mi uczestniczyć w tych spotkaniach,
odbywających się zawsze w jadalni, mimo że mama gorąco zachęcała mnie, bym dołączał do
gości wcześniej, kiedy jeszcze przebywali w salonie. Pamiętam, że raz zapytałem ją, czy
mogę wziąć udział w samym spotkaniu, i że ku mojemu zdumieniu dość długo zastanawiała
się nad odpowiedzią. W końcu jednak odparła:
- Przykro mi, Bąbel. Lady Andrews i pani Callow są przeciwne temu, by towarzyszyły
nam dzieci. A szkoda. Sporo mógłbyś się nauczyć.
Ojciec, rzecz jasna, nie miał podobnego zakazu, ale rozumiało się niejako samo przez
się, że on także nie powinien uczestniczyć w spotkaniach. Trudno mi dziś powiedzieć, które z
rodziców, i czy w ogóle którekolwiek, ponosiło odpowiedzialność za tę sytuację, ale w te
soboty z pewnością panowała przy śniadaniu dziwna atmosfera. Mama wprawdzie nie
wspominała o spotkaniu, spoglądała jednak na ojca niemal z odrazą. Tata z kolei od samego
rana wysilał się na wesołość, która stopniowo narastała, aż do chwili gdy zaczynali pojawiać
się pierwsi goście. Wuj Philip należał do tych, którzy przyjeżdżali najwcześniej, i zawsze po
przybyciu rozmawiał z ojcem przez kilka minut w salonie i obaj śmiali się do rozpuku. Gdy
jednak było już w domu więcej gości, mama zabierała wuja Philipa w kąt salonu i naradzali
się tam z powagą w związku z mającym się zaraz rozpocząć spotkaniem. Mniej więcej w tym
momencie tata opuszczał towarzystwo, udając się zazwyczaj na górę do swojego gabinetu.
Pamiętam, że w dniu, o którym teraz opowiadam, usłyszawszy, że goście już
wychodzą, poszedłem do ogrodu, by poczekać na mamę - spodziewałem się, że jak zwykle
wyjdzie zaraz na dwór, by śpiewając swoim cudownie silnym głosem, zawładnąć moją
huśtawką. Ponieważ dość długo się nie zjawiała, wszedłem do domu, aby sprawdzić, co się
stało, i gdy dotarłem do biblioteki, zauważyłem, że drzwi do jadalni są uchylone - że
wprawdzie spotkanie istotnie dobiegło końca, ale wuj i mama wciąż tam siedzą i mając przed
sobą porozrzucane na stole papiery, gorąco o czymś dyskutują. Wtedy pojawił się za mną
ojciec, który również najwyrazniej sądził, że już po wszystkim. Kiedy usłyszał dochodzące z
jadalni głosy, zatrzymał się i powiedział do mnie:
- Och, jeszcze tam sÄ….
- Tylko wuj Philip.
Ojciec uśmiechnął się, po czym minął mnie i wszedł do jadalni. Widziałem przez
uchylone drzwi, jak wuj Philip wstaje, a potem dobiegł moich uszu głośny śmiech obu
mężczyzn. Po chwili z wnętrza wyłoniła się mama, przyciskając do piersi plik papierów.
Wyglądała na nieco poirytowaną.
Było już wtedy po dwunastej. Philip został na lunch, co zaowocowało kolejną porcją
radosnego śmiechu. A gdy kończyliśmy jedzenie posiłku, wuj zaproponował, żebyśmy
wybrali się wspólnie na wyścigi. Mama zastanawiała się chwilę, po czym stwierdziła, że to
świetny pomysł. Ojciec zgodził się z nią, ale jednocześnie przeprosił, że sam nie będzie mógł
jechać, bo czeka na niego w gabinecie dużo pracy.
- Ależ oczywiście, kochanie - powiedział do mamy. -Dlaczego nie miałabyś pojechać
z Philipem? Popołudnie zapowiada się wspaniale.
- No cóż, w takim razie chyba się zdecyduję - oznajmiła. - Odrobina rozrywki dobrze
nam zrobi. Również Christopherowi.
I wtedy wszyscy na mnie spojrzeli. Choć miałem dopiero dziewięć lat, to, jak sądzę,
połapałem się w sytuacji całkiem niezle. Wiedziałem, że dawano mi wybór: mogę jechać na
wyścigi lub zostać z ojcem w domu. Sądzę także, iż udało mi się odczytać podtekst całej
sprawy: jeśli zdecyduję się zostać, mama zrezygnuje z wyjazdu, nie chcąc jechać na wyścigi
wyłącznie w towarzystwie wuja Philipa. Innymi słowy, powodzenie przedsięwzięcia zależało
ode mnie. Ponadto wiedziałem - i to z całą pewnością - że w tym momencie ojciec
rozpaczliwie pragnie, byśmy nie jechali, że jeśli to zrobimy, zadamy mu straszliwy ból. Do
takich wniosków nie skłoniło mnie bynajmniej jego zachowanie w tamtej chwili, ale raczej to,
co zaobserwowałem - być może przykrością - w poprzednich tygodniach i miesiącach. Wielu
rzeczy, oczywiście, w tamtym okresie w ogóle nie rozumiałem, lecz to jedno było dla mnie
zupełnie jasne: w tej sytuacji ojciec bezgranicznie liczył na moją pomoc. Ale może to też
rozumiałem za mało. Bo kiedy mama powiedziała: Raz dwa, Bąbel. Wkładaj buty , zrobiłem
to z wielkim entuzjazmem, i to entuzjazmem na pokaz. Do dziś pamiętam, jak ojciec
odprowadzał nas do drzwi, ściskał dłoń Philipowi, jak śmiał się i machał nam na pożegnanie,
gdy powóz zabierał mamę, wuja i mnie na wyścigi.
Inne niezatarte wspomnienia z tamtej jesieni również dotyczą ojca, a raczej jego
dziwnych przechwałek. Tata był zawsze skromnym człowiekiem i czuł się zażenowany, gdy
ktoś się przy nim puszył. Dlatego zaskoczyło mnie to, co w tamtym okresie kilkakrotnie
zdarzyło mu się powiedzieć. Nie chodziło o nic wielkiego, więc i moje zdziwienie było
umiarkowane, a jednak te sytuacje na całe lata utkwiły mi w pamięci.
Pewnego dnia, na przykład, gdy jedliśmy obiad, tata powiedział nagle do mamy:
- Czy już ci o tym mówiłem, kochanie? Przyszedł do mnie ten człowiek, jeden z
robotników portowych. Dziękował mi za wszystko, co dla nich zrobiłem. Mówił całkiem
niezle po angielsku. Ci Chińczycy, jak wiadomo, zawsze przesadzają, ich słowa należy
traktować z przymrużeniem oka. Ale wiesz, moja droga, odniosłem wrażenie, że był ze mną
szczery. Oświadczył, że jestem ich wielkim bohaterem. Jak ci się to podoba? Wielki bohater!
Tata zaśmiał się, a potem spojrzał uważnie na mamę. Ona jednak nie przerwała
jedzenia i dopiero po dłuższej chwili oznajmiła:
- Tak, kochanie. Już mi o tym mówiłeś.
Ojciec wyglądał przez moment na zbitego z tropu, ale zaraz znowu się rozpogodził i
powiedział ze śmiechem:
- Ach tak! - Potem zwrócił się do mnie: - Ale Bąbel jeszcze o tym nie słyszał. Zgadza
siÄ™, BÄ…bel? Wielki bohater.. Tak nazywajÄ… twojego ojca.
Nie przypominam sobie, czego dotyczyła ta sprawa, i chyba nawet niespecjalnie mnie
to wtedy obchodziło. Zapamiętałem ten epizod tylko dlatego, że - jak wcześniej wspomniałem
- mówienie o sobie w ten sposób było w wypadku ojca czymś bardzo nietypowym.
Do podobnego zdarzenia doszło, kiedy pewnego popołudnia rodzice wybrali się ze
mną do Public Gardens na koncert orkiestry dętej. Wysiedliśmy z dorożki przy górnym końcu
Bundu, a potem mama i ja patrzyliśmy poprzez szeroki bulwar w stronę bramy prowadzącej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]