[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na chodnikach nie ma ani zywej duszy, ale tylko nie poznałem przechodniów. Ulotniła sie
powszechna elegancja. Szli pojedynczo, parami, w dziurawych łachach, wielu w
bandazach, przewiązkach papierowych, w jednych koszulach, co pozwalało stwierdzić,
ze istotnie sa plamiści i oszczeciniali, zwłaszcza na grzbietach. Niektórych wypuszczono
widac ze szpitali dla załatwienia co pilniejszych spraw; beznodzy toczyli sie na
deseczkach z małymi kółkami, w gwarze rozmów i śmiechu; widziałem słoniowate
sfałdowane uszy pan, rogacizine panów, stare gazety, wiechcie słomy i worki noszone z
szykiem i gracja; co zdrowsi, lepiej zachowani biegli jezdnia wyciagnietym cwałem,
markujac zadzieranymi skocznie stopami zmiane biegów. Dominowały w tłumie roboty z
dyfuzerami, dozymetrami i opryskiwaczami. Dbały o to, by kazdy dostał swa porcje
aerozolowej mgiełki. Nie ograniczały sie do tego; za młoda para., spleciona ramionami
ona miała plecy w łuskach, on w wykwitach stapał ciezko cyfruiń i lejkiem
dyfuzera metodycznie obtłukiwał głowy zakochanych. Choc im zeby dzwoniły, nie
przyjmowali tego do wiadomości. Czy robił to umyślnie? Ale nie byłem juz zdolny do
refleksji. Sciskajac w reku framuge, patrzałem w perspektywe ulicy, z jej ruchem,
cwałem, krzepa, jako jedyny świadek, jedyna para oczu widzacych czy na pewno
jedyna para oczu widzących czy na pewno jedyna? Okrucieiństwo tego
spektaklu zdawało sie domagac innego obserwatora, jego twórcy, bo, nie ujmujac
niczego tym rodzajowym scenkom, nadawałby im sens jako patron błogiego
strupieszenia, wiec makabryczny ale jakiś. Mały pucybunter, cymberdajac sie przy
nogach energicznej staruszki, wciaz podcinał jej kolana, waliła sie jak długa, wstawała i
szła dalej, obalił ja znowu i tak znikli mi z oczu, on mechanicznie uparty, ona zwawa i
pewna siebie. Wiele robotów zaglądało ludziom z bliska w zeby, mo-ze dla sprawdzenia
efektu natrysków, ale nie tak to wyglądało. Na rogach stało sporo uchylców i
nierobotów, z jakiejś bocznej bramy waliły po szychcie prace-ry, pracuchy, kretyngi,
mikroboty, jezdnia sunał ogromny komposter, unosząc na ostrodze swego pługa co
popadło, razem z trupciami wrzucił do pojemnika sta-ruszke; zagryzłem palce,
zapomniawszy, ze trzymam w nich druga, nie tknieta jeszcze fiolke, i gardło spalił mi
zywy ogien. Otoczenie zadrzało, objeła je jasna mgła bielmo, które niewidzialna dłon
powoli zdejmowała mi z oczu. Patrzałem, stezały, na zachodzaca przemiane, juz
domyślając sie w potwornym skurczu przeczucia, ze teraz rzeczywistośc złuszczy z siebie
nastepna warstwe widac to jej fałszowanie szło od niepamietnych czasów, tak ze
potezniejszy środek mógł tylko zedrzec wiecej zasłon, dotrzec do głebszych, ale nic
nadto. Zrobiło sie jaśniej biało. Snieg lezał na trotuarach, zlodowaciały, ubity setkami
nóg, koloryt ulicy stał się zimowy, zarazem znikły wystawy sklepów, zamiast szyb
wszędzie przegniłe, na krzyz zbite deski. Zima panowała między brudnymi murami w
zaciekach, z nadprozy, lamp zwisały festony śliskich sopli, w ostrym powietrzu był swad
gorzki, sinawy jak niebo w górze, pryzmy brudnego śniegu pod ścianami, sterczały z nich
kłeby śmieci, tu i tam czerniały jakby duze tłumoki, kupy szmat, bezustanna fala ruchu
pieszego popychała je, skopywała na boki, miedzy zardzewiałe pojemniki, puszki,
trociny zlodowaciałe, śnieg nie padał, ale widać było, ze sypał i znów sypnie; nagle
pojałem, kto znikł z ulicy: roboty. Nie było ani jednego ani jedniusienkiego! Ich
ośniezone kadłuby walały sie pod kamienicami, zamarłe, zelazne gruchoty w
towarzystwie łachów ludzkich, szmat, spod których wystawały zółtawe oszronione kości;
jakiś obdartus siadał właśnie na stercie śniegu, moszcząc sie niczym w puchowej
pościeli, widziałem jego zadowoloną mine, czuł sie jak u siebie w domu, sam w łózku,
wyciagnał nogi, grzebał bosymi w śniegu, wiec to był ten ziab, ta dziwaczna rzezwośc,
jakby z daleka nadchodząca od czasu do czasu nawet w środku ulicy, w samo południe
słoneczne juz sie uło-zył do długiego snu wiec tak to było. Ludzkie mrowie mijało
go obojetnie, przechodnie zajmowali sie sami soba jedni opylali drugich, mozna było
rychło rozpoznac po zachowaniu, kto sie miał za i człowieka, a kto za robota. Wiec i
roboty udawali? I skad ta zima w środku lata czy zwidem był cały kalendarz? Ale po
co? Lodowy sen jako demograficzne antidotum? Wiec ktoś jednak uwaznie to planował i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]