[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zdyszany oparł się o filar i patrzył na ulicę. W lewo od niego ciągnęła się Jaśkowa Dolina,
teraz niemal zupełnie pusta, a na wprost i po prawej miał Grunwaldzką, po której przebiegali
pospiesznie przechodnie. Jezdnią, ostrożnie, ślizgając się i zarzucając sunęły samochody.
Znieg był tak gęsty, że tramwaje, przejeżdżające zaledwie o kilkadziesiąt metrów od miejsca,
w którym stał, były ledwo widoczne.
- Ale bryja, niech to krew zaleje - usłyszał Józek głos i dostrzegł Raczka, który tak jak
on przed chwilą otrzepywał się ze śniegu. Gdy tłukł rękami po swym płaszczu, coś brzęczało i
dzwoniło podejrzanie.
- Jesteś już? - powitał go Józek.
- Aha, daj zapalić - poprosił Raczek. Wziął sporta ustami wprost z paczki, bo palce
miał mokre od śniegu. - Długiego jeszcze nie ma?
- Przecież widzisz - mruknął Józek. - Zresztą jeszcze wcześnie.
- Dobra, poczekamy - zgodził się chłopak ciągnąc papierosa. Upłynęło zaledwie parę
minut, aż Andrzej wychynął zza rogu i stanął obok nich. Znieżyca właśnie poczęła słabnąć,
tylko wiatr zacinał tnąc bezlitośnie po twarzach. Obaj ucieszyli się na widok szefa. A on
otrząsnął się jak psiak, który wyszedł z wody, i zapytał:
- W porządku? Wszystko macie, co potrzeba?
- A co ja mam mieć? - Józek przestraszył się, że coś przeoczył.
- Nie ty, ale on - Andrzej wskazał brodą na Raczka.
- Nie martw się - nadął się chłopak. - Jak się ze mną idzie, zawsze wszystko gra.
Tylko ten cholerny śnieg...
- Nie szkodzi - stwierdził Andrzej. - To nawet lepiej, że pada, bo wszyscy siedzą w
domach i nikt nie będzie się pętał po ulicy i schodach.
- Racja, będzie spokój - podchwycił Józek.
Umilkli. Akurat wyszedł z domu jakiś mężczyzna, postał chwilę koło nich, wahając
się, ozy iść dalej, w końcu dał nura przed siebie. Znieg już całkiem wyraznie padał rzadszy -
druga strona Grunwaldzkiej była widoczna dobrze i można było oglądać perspektywę ulicy
daleko, aż za Delikatesami.
- Wszystko jasne, każdy wie, co robić? - Andrzej pytał jak dowódca przed bitwą.
Nawet mu nie odpowiedzieli, swymi sylwetkami wyrażali gotowość do akcji.
- No to płyniemy - Andrzej nerwowo zatarł ręce. - Tylko uważajcie, nie razem. Ja idę
pierwszy. Pójdziecie za mną jakieś dziesięć, piętnaście kroków. Jakby coś koło domu
śmierdziało, to się zatrzymam w bramie i zacznę gwizdać. Wtedy przechodzcie dalej, jakby
nigdy nic, i spotykamy się przed wejściem do Spółdzielczego Domu Towarowego. A jeśli
wszystko będzie w porządku, to ja minę bramę i pójdę w stronę mojego domu. Wtedy wy
wchodzicie do środka i dalej robicie wszystko tak, jak było mówione.
- Ty gdzie będziesz? - chciał wiedzieć Raczek.
- Będę przed domem odmiatał śnieg. W razie czego daję znak.
- Jasne, możemy iść - niecierpliwił się Józek.
- Zaraz - ostudził go Raczek. - Gdzie się spotkamy po robocie?
- Każdy jedzie na swoją rękę do Gdańska. Spotkanie w pasażu Zbrojowni.
- Dobra, idziemy.
Andrzej odwrócił się i ruszył Jaśkową Doliną. Szedł dość szybko, lekko zgarbiony,
niby obojętny na wszystko, co się wokół działo. Zresztą ulica nadal była niemal wyludniona i
tylko z rzadka widać było na niej przechodniów. Józek i Raczek odczekali, aż ich kolega
zniknął za szarym budynkiem, i poszli także, wolniej jednak, aby go nie dogonić. Dostrzegli
go jeszcze, jak skręcał w boczną uliczkę. Teraz przyspieszyli kroku.
Tym razem Józek czuł się razniej, był bardziej pewny siebie. Obecność Raczka i
Andrzeja, działanie w grupie, według ściśle przemyślanego planu napawała go pewnością, że
wszystko się powiedzie. Kątem oka patrzył na idącego obok chłopaka, ale tamten był zupełnie
obojętny, człapał po chodniku, rozpryskując mokry śnieg, i nawet nie rozglądał się dokoła.
W perspektywie wąskiej uliczki, jakby żywcem wyjętej z włoskiego filmu, widać było
pochylone plecy Andrzeja, kołyszące się w takt kroków. Minął bramę domu, zwolnił nieco i
już zbliżał się do swojej klatki.
- Szybciej! - rzucił nerwowo Józek.
- Zdążymy, nie pali się - pogodnie mruknął Raczek, mimo to przyspieszył trochę
kroku. Już dochodzili do wyznaczonego domu.
Andrzej tymczasem podszedł do swej bramy, odwrócił się, spojrzał w ich stronę,
nieznacznie skinął głową na znak, że wszystko w porządku, i zniknął wewnątrz. Zanim ci
dwaj zdążyli wejść do domu, ukazał się z wielką drewnianą łopatą do odgarniania śniegu.
Józek odetchnął swobodnie, bo jednak w tych ostatnich sekundach przed akcją odczuwał silne
zdenerwowanie. Raczek tymczasem już wstępował na schody, nie interesując się Józkiem i
Andrzejem.
Na palcach szybko obaj wspięli się na czwarte piętro. Józek pozostał na podeście
schodów, a Raczek podsunął się pod same drzwi mieszkania ciotki Andrzeja. Przez moment
obaj stali nieruchomo, nasłuchując, czy nikt nie idzie. Na klatce schodowej było jednak cicho,
tylko gdzieś z niższego piętra dobiegały przytłumione dzwięki radia.
- Uważaj teraz - Józek raczej rozumiał po ruchu warg, niż słyszał, szept Raczka. Zaraz
też do jego uszu dobiegł delikatny brzęk. To Raczek wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i
wytrychów. Zasłoniwszy sobą drzwi począł manipulować przy zamkach.
Józek zamarł w najwyższym napięciu. Zdawało mu się, że każde brzęknięcie, każdy
szelest, brzmi niczym armatni wystrzał.
Nagle na dole rozległ się trzask drzwi. Obaj zastygli w bezruchu. Nasłuchiwali z
natężeniem i po chwili dosłyszeli trzeszczenie schodów i ciche skradające się kroki. Nie
ulegało wątpliwości, ktoś wchodził na górę. Raczek odwrócił nieco głowę i przerażony Józek
widział teraz pół jego twarzy skupionej, napiętej, czujnej. Kroki były coraz bliżej, wchodzący
już znajdował się na piętrze pod nimi. Józek stał jak spairalizowany, nie wiedząc, co począć.
Ale Raczek okazał się bardziej opanowany. Ze złością skinął na niego ręką i niemal głośno
rozkazał:
- Chodzże tu!
Józek podskoczył jak oparzony i znalazł się obok niego.
- To nie ciotka, bo Długi dałby znak - szeptał Raczek. - Udajemy, że dzwonimy. -
Położył palec na przycisku dzwonka, jednak go nie naciskał. Nie chciał, żeby dzwięk dotarł
do któregoś z sąsiednich mieszkań.
Stali teraz tyłem do schodów i nie widzieli, kto wchodził n? piętro. A tamten był tuż,
tuż. Józkowi zdawało się, że ten kto otrze się o niego, że zaraz go chwyci za ramię i zacznie
alarmować mieszkańców. Niespodziewanie obaj z Raczkiem usłyszeli zły szept:
- Jeszcze się pieprzycie z tymi drzwiami? Prędzej, do cholery!
Jak na komendę odwrócili głowy. Andrzej stał na schodach i z wściekłością patrzył na
nich. Józek poczuł, jakby ogromny kamień spadł mu z piersi, a Raczek bez słowa szarpnął
drzwi, potem nacisnął narzędzie włożone w zamek i pchnął. Drzwi odskoczyły. Po chwili
wszyscy byli w środku. Dopiero tu Raczek odwrócił się i z niebywałą wściekłością natarł na
Andrzeja:
- Po jaką cholerę tu przylazłeś? Miałeś być na dole! Andrzej nie tłumacząc się
szorstko rozkazał:
- Jazda, czas ucieka! Otwieraj te drzwi - pokazał w prawą stronę przedpokoju.
Raczek posłusznie podszedł tam, krótką chwilę manipulował wytrychem i po minucie
droga do pokoju stała otworem.
- Andrzej tymczasem penetrował drugą część mieszkania. Nacisnął klamkę do
drugiego pokoju i ze zdziwieniem się przekonał, że było otwarte. Wszedł do środka, a Józek
zajrzał tam za nim.
Zaraz za drzwiami na haku wbitym w ścianę wisiała dubeltówka. Andrzej bez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]