[ Pobierz całość w formacie PDF ]
* * *
Nie sprawdziły się łzawe przepowiednie Pożeracza Chmur. %7łyję, choć na-
prawdę niewiele brakowało. Stałem już przed Bramą Istnień, a Pani Strzał uchy-
lała drzwi i kiwała zachęcająco.
Długo chorowałem. Po raz pierwszy od trzech tygodni jestem w stanie utrzy-
mać pióro w ręku, lecz męczę się szybko i znaki zaczynają wpadać na siebie. Po-
staram się jednak po trochu spisać ostatnie zdarzenia. Z pewnością warto umieścić
w diariuszu dramatyczne przygody, podczas których Krąg omal nie stracił dobrze
zapowiadającego się Tkacza Iluzji. Naiwnością byłoby sądzić, że tatuaż Kręgu
chroni od wszelkich niebezpieczeństw. Dalekie Południe to jednak nie Lengor-
chia, choć mapy twierdzą inaczej.
89
* * *
Od odlotu Pazura i Aagodnej minęło parę dni. Obawialiśmy się kłopotów ze
strony Szaleńca, ale starego jakby nie było. Nawet nie widzieliśmy, by latał nad
swoim terenem.
Zajmowaliśmy się na zmianę Liska. Była dość grzeczna. Zwłaszcza, gdy po-
lecenia poparło się lekkim klapsem.
Akurat nadeszła kolej Pożeracza Chmur, by opiekować się małą. Opowiadać
jej bajeczki, pilnować, by nie próbowała zjeść śmierdzącego żuka lub nie wla-
zła do otwartego morza. Opuściłem smocze rodzeństwo, by przez najbliższe parę
godzin oddać się penetrowaniu lasu. Kolekcja owadów, przeznaczona dla ojca,
wyglądała już całkiem okazale, ale miałem nadzieję jeszcze ją powiększyć. Ma-
rzyłem zwłaszcza o schwytaniu ogromnego, błękitnoczarnego motyla. Raz tyl-
ko widziałem go przelotnie metalicznie lśniący, trzepocący kształt, unoszący
się wysoko, poza zasięgiem rąk. Poszczęściło mi się tym razem. Wpierw znala-
złem parę do chrząszcza-jednorożca. Potem uzupełniłem zbiór tutejszym gatun-
kiem modliszki. Wreszcie zobaczyłem z dawna pożądany owadzi klejnot. Sie-
dział wśród kolczastych pędów, pewny swego bezpieczeństwa, z wolna składając
i rozkładając piękne skrzydła. Na szczęście zaopatrzyłem się w bluzę z długimi
rękawami, wysokie buty i niewiele robiłem sobie z cierni. Wystarczyła niezawod-
na iluzja niewidzialność , a już po chwili mogłem nakryć zdobycz kawałkiem
jedwabiu. Motyl był tak piękny, że żal go było zabijać. Ale czyż nie jest się twar-
dym mężczyzną? Cieszyłem się przez kilka minut urodą motylego olbrzyma. Jego
skrzydła odbijały światło, jak posypane sproszkowanym srebrem. Był tak wielki,
że ledwo mieścił się w skórzanym pudełku na okazy.
Postanowiłem wrócić na plażę. Wybierałem drogę tak, by wyjść wprost na
miejsce umówione z Pożeraczem Chmur. Cieszyłem się, że będę mógł pokazać
trofeum przyjacielowi, który to doceni. Lub będzie bardzo dobrze udawał.
Gdyby nie moja ułomność, usłyszałbym obce głosy. Zostałbym ostrzeżony.
A tak, kompletnym zaskoczeniem był dla mnie widok grupy nieznajomych. Wy-
szedłem z zarośli prawie prosto na nich. Przez chwilę trwającą nie dłużej niż dwa
uderzenia serca, patrzyliśmy na siebie. Obie strony równie zdumione. Nie zdąży-
łem policzyć obcych ludzi, ani przyjrzeć się im dokładnie. Oko uchwyciło tylko
ogólny obraz więcej niż dziesięciu, niechlujni, niedbale ubrani, od pierwszego
spojrzenia odstręczający nieuchwytnym wrażeniem wulgarności i barbarzyństwa.
Lecz nie to było najgorsze. Jeden z nich miał Liskę. Trzymał ją za ogon, zupełnie
jakby była upolowanym zwierzakiem. Przedmiotem, który nic nie czuje, nie cier-
pi. Mała wiła się w powietrzu, machając łapami i usiłując sięgnąć zębami dręczą-
cej ją ręki. Miałem w ręku ciężki nóż, którym torowałem sobie drogę w puszczy.
90
Gniew narodził się we mnie w ciągu sekundy, wzniósł się i wybuchnął, przesła-
niając oczy krwawą mgiełką. Rzuciłem się naprzód, waląc ramieniem najbliżej
stojącego przybysza. Następny był dręczyciel Liski. Uderzyłem go w twarz rę-
kojeścią, jednocześnie chwytając Liskę. Oszalała z przerażenia, drapała na oślep.
Ktoś zagrodził mi drogę, zamachnąłem się, czując, jak ostrze zagłębia się w ciele.
Czyjaś ręka chwyciła mnie za koszulę. Uderzyłem z całej siły łokciem do tyłu,
nie patrząc, w co trafiam twarz, gardło, czy pierś. . . Uwolniłem się. Dopadłem
zbawczej ściany zieleni. W tym momencie poczułem uderzenie w plecy, które
odebrało mi oddech. Zachwiałem się, potknąłem, ale pobiegłem dalej, wiedząc,
że tylko schronienie w lesie może nas uratować. Liska wczepiła mi się pazurami
w ramię. Czułem ból, lecz tak, jakby nie mnie dotyczył. Zatrzymałem się dopie-
ro wtedy, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Prawie upadłem. Upuściłem nóż,
puściłem Liskę i osunąłem się na kolana. Brakowało mi tchu, dławiłem się. Zaczą-
łem kasłać i wtedy zobaczyłem, że na ręku zostają mi ślady krwi. Miałem zalany
czerwienią przód koszuli. Z piersi po prawej strome sterczał grot strzały. Dotkną-
łem go z niedowierzaniem. Takie rzeczy przecież się nie zdarzały. To z pewnością
był sen. Zaraz obudzę się we własnym łóżku, a Płowy zagoni mnie do szoro-
wania przypalonego garnka, który zaniedbałem poprzedniego wieczora. Niestety,
nie śniłem. Strzała była jak najbardziej realna. Tak samo jak ból, który zjawił się,
gdy opadło podniecenie walką i ucieczką. Skulona, drżąca ze strachu Liska pa-
trzyła wielkimi oczami, jak zginam się wpół, uderzając czołem o ziemię. Resztą
przytomności zmusiłem się by włożyć do ust mały palec i zacisnąłem zęby. To
mnie otrzezwiło. Bardzo wygodnie byłoby zemdleć. Zostawić cały świat po dru-
giej stronie ciemności. Pozbyć się choć na chwilę cierpienia. Ale była przecież ze
mną Liska. Nie mogłem zostawić jej samej. Z pewnością już nas ścigano. Trafią
z łatwością po śladach krwi. Chwilową przewagę dało mi tylko zaskoczenie.
Kim byli przybysze? Wyrzutkami, piratami, handlarzami żywym towarem lub
przemytnikami trucizn, i narkotyków. Wiadomo, kim nie byli porządnymi
ludzmi.
Zgarnąłem Liskę, wsunęliśmy się głębiej w zarośla. W napięciu wypatrywa-
łem wrogów, którzy mogli się zjawić lada chwila. Machinalnie głaskałem Liskę
i drapałem za uszami. Miałem nadzieję, że to ją trochę uspokoi i nie będzie pisz-
czała. Zdawałem sobie też sprawę, że może nas zdradzić coś innego mój wła-
sny, ciężki i pewnie głośny oddech. Oddychałem z trudem, płytko. Czułem ciężar
krwi zbierającej się w zranionym płucu. Wiedziałem, że jeśli nie wyciągnę wkrót-
ce strzały, jeśli nie opatrzę rany, zwyczajnie się utopię, zaduszony własną krwią.
Na szczęście strzała przeszła czysto na wylot, a grot był niewielki i wąski. Nie
było to bojowe ostrze z wielkimi zadziorami lub paskudztwo, pękające przy ude-
rzeniu w ciało na kilka luznych metalowych drzazg.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]