[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdaje się, podejrzany. Na różne podchwytliwe pytania porucznika pan Sokołowski
odpowiadał chętnie i bez oporów, opisując kołderkę wiernie, szczegółowo i
zgodnie z rzeczywistością. W porucznika zaczęła wstępować nadzieja. - To teraz
niech pan powie, jak wyglądał ten facet. Niech pan się zastanowi i przypomni
sobie możliwie wszystko. - Szczupły - odparł stanowczo i bez namysłu pan
Sokołowski. - To pamiętam doskonale, bo od razu mnie zaciekawiło, że tak dużą
paczkę tak swobodnie podnosi, a na atletę nie wygląda. Dopiero potem zobaczyłem,
co jest w tej paczce. - W jakim wieku? - MÅ‚ody.
- Co to znaczy młody? Ile mógł mieć lat?
- Czy ja wiem? Jakieś dwadzieścia sześć, siedem...
- Kolor włosów? Uczesanie? Ubranie?
- Bardzo mi przykro, ale wszystko w normie. Nie miał nic rzucającego się w oczy.
Z gołą głową, włosy chyba ciemne, nie długie, nie krótkie, takie średnie.
Garniturek przeciętny. Przyzwoicie ubrany, to znaczy, rozumie pan, nic
specjalnie starego czy zniszczonego. Butów nie pamiętam. Twarzy też nie, stał
przede mną i przeważnie oglądałem go z tyłu. Wyraznie było widać, że pan
Sokołowski bardzo się stara i więcej się z niego nie da wydobyć. Nadzieja
porucznika nieco przygasła. - Poznałby go pan? - spytał niespokojnie.
- Z tyłu zapewne tak. Gdyby jeszcze miał w ręku paczkę z kołderką... Zosia, na
skutek nieobecności na poczcie w dniu wczorajszym, jako świadek była właściwie
do niczego, została zatem raczej wykorzystana jako nadawca przesyłki, która
spowodowała cały ten okropny galimatias. Jej reakcja na wieść o katastrofie
rolmopsów natrętnie nasunęła wszystkim myśl o końcu świata. Z niezwykłym, w
takim stanie, obiektywizmem nie obarczała całą winą pana Sokołowskiego, wyraziła
tylko dobitnie swoją opinię o mężczyznach w ogóle jako takich. Pan Sokołowski
wysłuchał kalumnii życzliwie i ze zrozumieniem, znał bowiem także Alicję i sam
uznawał słuszność uszczęśliwienia jej smakołykiem. Porucznik na wszelki wypadek
zbadał dokładnie przyczyny, dla których śledzie wysyłał pan Sokołowski, a nie
Zosia, i co sprawiło, że wysyłał je akurat tego wieczoru. Zosia, ochłonąwszy po
szoku, udzieliła odpowiedzi jasnych, rozsądnych, logicznych i wyczerpujących, po
czym wprost z poczty zadzwoniła do mnie. - Słuchaj, szlag trafił wszystko! -
powiedziała z furią. - Chyba zgłupiałam, żeby mieć takie pomysły i w ogóle co za
kretyństwo urządzać jubileusze! A ty jesteś dobra, trzeba mnie było powstrzymać!
- Co się stało? - spytałam, mocno zaskoczona. - Diabli wzięli rolmopsy! Ta
parszywa puszka się otworzyła i wszystko się wylało! Tyle roboty na nic, cholera
ciężka...! Przerwałam jej, żądając stanowczo ścisłej i dokładnej relacji, bo nie
mając pojęcia o szczegółach i miejscu wydarzenia, od razu wyobraziłam sobie ową
puszkę otwierającą się na ulicy i rolmopsy wypadające do rynsztoka. Wizja była
potworna. Usłyszawszy o przebiegu katastrofy, odetchnęłam z wielką ulgą. -
Głupia jesteś! - oświadczyłam stanowczo. - Ocet się wylał, a rolmopsom nic nie
będzie. W ogóle nie ma żadnego zmartwienia, dolejemy nowego octu i po krzyku.
Tylko tę puszkę trzeba będzie teraz zamknąć porządniej. - Myślisz, że to się da
uratować? - ożywiła się Zosia. - No pewnie, żaden problem. Byle natychmiast.
- To co, zabrać ją ze sobą, dolać octu...
- I od razu wysłać. Jeszcze dziś.
- Stefan jest samochodem. SÅ‚uchaj, to ja to wezmÄ™ i on mnie podrzuci, a ty
przyjedz za jakieś pół godziny. - Kupię po drodze ocet. Spotkamy się u ciebie, a
potem razem pojedziemy wysyłać. Zamów tam sobie kolejkę! W ten sposób
dowiedziałam się o wszystkim już w pół godziny pózniej. Pan Sokołowski,
składając zeznania, widział w sąsiednim pokoju dziwne strzępy, w których z
pewnym wysiłkiem rozpoznał kołderkę i domyślił się, że zawierała jakiś trefny
towar. Domyślił się nawet, jaki. Komentując sensacyjne wydarzenie, wspólnymi
siłami przygotowaliśmy puszkę do wysyłki i obie z Zosią ponownie pojechałyśmy na
pocztę. Personel działu przesyłek zagranicznych znienawidził wprawdzie z całej
duszy wszelkie marynaty świata, nikt jednakże nie ośmielił się odmówić Zosi
przyjęcia przeklętej paczki. Robiła wrażenie osoby niebezpiecznej dla otoczenia.
Rolmopsy, traktowane jak dynamit, zaopatrzone ze wszystkich stron w czerwone
napisy "OSTRO%7łNIE!!!", odleciały nazajutrz samolotem do Kopenhagi, docierając do
Alicji w rekordowym tempie. Wieść o aromatycznej katastrofie rozeszła się
szerokim echem i wszystkie kolejne placówki pocztowe starały się pozbyć tego
świństwa jak najprędzej. Zarządzone przez porucznika Wilczewskiego poszukiwania
dały ciekawe rezultaty. Odnaleziono jeszcze jednego Hieronima Kołodzieja,
również zamieszkałego w sanatorium dla nerwowo chorych, jeszcze jednego Olafa
Bjernsena ze Sztokholmu, oraz czterdzieści osiem kołder i poduszek. Porucznikowi
włosy stanęły dęba na głowie. - Jeżeli w każdej leciało pięć tysięcy, to ładnie
wyglądamy - powiedział ze zgrozą. - wierć miliona...! Owa odnaleziona
deklaracja Hieronima Kołodzieja informowała, że poprzednim razem wysłał Olafowi
Bjernsenowi trzy poduszki w ludowych poszewkach. Pozostało zatem jeszcze
czterdziestu pięciu nadawców. Zanotowawszy nazwiska i adresy, porucznik jął
sprawdzać ich tożsamość. W ciągu zaledwie dwóch dni dokonał strasznego odkrycia.
Tylko siedemnaście osób istniało w rzeczywistości i mieszkało tam gdzie powinno,
reszta zaś okazała się fikcją, mitem i legendą. Całe stado nieistniejących
indywiduów wysyłało kołdry, poduszki i piernaty do rozmaitych adresatów w
Norwegii i Szwecji. Jedynie Olaf Bjernsen powtarzał się dwukrotnie. Porucznik
zdenerwował się niebotycznie. Bez trudu przekonał zwierzchników, iż rozmiary
wykrytego przemytu zasługują na szczególną uwagę, i rozpoczął ożywioną
działalność. Przede wszystkim zażądał takich samych wstecznych poszukiwań na
wszystkich pocztach przyjmujących przesyłki zagraniczne, w całym kraju.
Następnie zbadał szczegóły egzystencji odnalezionych i realnych siedemnastu
nadawców kołder i poduszek. Następnie, wziąwszy do pomocy tłumacza, prywatnie i
na własną odpowiedzialność wystosował uprzejmy list do pana Olafa Bjemsena z
zapytaniem, kim jest osoba, obdarzająca go przedmiotami z pierza i kto, jeśli
nie on sam, owe przedmioty użytkuje. Wychodził z założenia, że każda odpowiedz
pana Bjernsena będzie jakąś wskazówką, niezależnie od stopnia jego
prawdomówności. W korespondencji ukrył fakt, że jest pracownikiem organów
śledczych i podszył się pod organa pocztowe, dość mętnie motywując pytanie
kłopotami natury administracyjno-finansowej. Poszukiwania na wszystkich urzędach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]