[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- No nie, Nadzieżdo, tak nie można. Dlaczego płaczesz?
ObjÄ…Å‚em jÄ…, przyciÄ…gnÄ…Å‚em do siebie.
- Sama nie wiem - chlipnęła. - Taka jestem rozstrojona.
Pocałowałem w policzek, gdzie biegła ścieżka łez.
- Kocham ciebie. Pokochałem w ciągu godziny, na przestrzeni całej epoki, ostatniej ery mojej
ziemskiej nieskończoności. Wierzysz mi?
Kiwnęła posłusznie głową. Czułem jej gorący ciężar w swoich rękach. Tak było wiele razy. Jak
było wiele nocy, świtów, przedwieczorów. Ale teraz zdawało mi się, że trzymam ciało
pobłogosławione przez opatrzność, magiczne ciało kobiety, o którym śni się całe życie. Ciało
dziewczęce i kobiece, ciało-przygoda, ciało-schro-nienie. Po prostu pierwszy raz ogarnęła
mnie jakaś przejmująca tęsknota do młodej kobiety zespolonej ze mną siostrzanym, a może
tylko ludzkim uściskiem.
Jednym słowem objął mnie nie znany dotąd nastrój rzewności i niepokoju, błogiej ulgi i
niedobrych przeczuć. Wzmagała się ta muzyka orkiestry dętej za oknem i rosło we mnie
chaotyczne pożądanie. A ona tuliła się do mnie coraz silniej, jakby chciała przygnieść do
przezroczystej ściany nieuniknionego.
Więc poszukałem jej w tym habicie i znalazłem nieoczekiwanie frędzliste prześwity i
stwierdziłem, że jest naga pod tym szalem-poncho. Coś chciałem pomyśleć przytomnie na ten
temat, ale nie zdążyłem, bo ujrzałem przed sobą łagodne wzgórza jej piersi i wydało mi się, że
pierwszy raz w życiu widzę piękne piersi kobiece i zadziwiłem się ogromnie, i z kojącą
rozkoszą ułożyłem głowę w cienistej przełęczy między tymi piersiami.
Gdzieś tam w tyle mojej głowy kołatała przyćmiona świadomość uczestnictwa w magicznym
38
obrzędzie i ów
65
popłoch, owa zaćma, ta gorączka, która towarzyszy mi zawsze w tych grzesznych chwilach,
cały dwuznaczny animalizm sczezł w melodii naszych bezładnych szeptów oraz pocałunków.
Potem chciałem wejść w nią i nie mogłem. Zaskoczony, walczyłem z jej oporem, ale to nie był
jej opór, bo ona chciała mnie, to był opór jej bezgrzeszności. Wreszcie wdarłem się w gorącą,
przejmującą ciemność.
- O Boże - szepnęła.
I w tym momencie odezwał się przerazliwie telefon nad naszymi głowami. A wydał mi się jak
rechot pneumatycznego młota. Stał ukryty zdradziecko na parapecie okiennym i alarmował
nas z całych swoich mechanicznych sił.
Zamarłem, ona również ucichła. Dzwonek rzęził nad nami nagląco, z pretensją, z potępieniem.
- Odbierzcie telefon! - krzyknÄ…Å‚ chory z drugiego pokoju.
Wstałem, okryłem ją tym habitem, a ona zasłoniła twarz ramieniem tak porażająco pięknym,
jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Rzeczywiście, zgięta w łokciu ręka młodej kobiety wydała
mi się w tamtej chwili jakąś bolesną doskonałością. Nie odrywając wzroku od tych
zdumiewających owalów oprawnych w przejrzyste złotawe cienie, podniosłem ciężką niczym
wiosło słuchawkę. A włosy Nadzieżdy, czerwonawe, ogromnie żywe i zachłanne włosy
rozsypały się po ordynarnym szarym kocu tego szpitalnego albo więziennego łóżka.
- Halo - powiedziałem ochrypłym głosem.
- Mówi Halina. Wszystko w porządku. Tylko jaki pan woli kanister? Bo są do wyboru.
Czerwony, żółty, niebieski?
- Kanister?
- Pan wie do czego. Więc jaki kolor?
- Czy to ma znaczenie?
- Nie wiem. Może mieć. Wolałam zapytać.
- Dobrze. Niech będzie niebieski.
66
- To na razie. Za chwilę będę z powrotem. Po niebie znowu gnały chmury namoknięte
burzową czernią. Moja orkiestra nie wiadomo kiedy umilkła. Pod oknem maszerował
kilkuosobowy tłumek skandując nierównymi głosami:
- Polska, Polsza!
Nieśli zmięty transparent z odrywającymi się literami, które składały hasło:  Niech żyje 22 lipca
1999 roku! Położyłem słuchawkę na widełkach.
Nadzieżda wstała raptem i nie spojrzawszy w moją stronę, jak lunatyczka wyszła z pokoju.
Patrzyłem trochę ogłupiały w spękaną srebrzyście szybę. Spostrzegłem resztkę tej
syberyjskiej nalewki w mojej albo Na-dzieżdy szklance. Machinalnie podniosłem ją do ust,
wypiłem gorzko-słodki łyk ziarnistego osadu. Usiłowałem opanować chaotyczne myśli,
zracjonalizować jakoś tę dziwaczną sytuację.
39
Na dole przy strzaskanej latarni ulicznej stał ten chłopak z prowincji i bawił się żółto-
czerwonym liściem klonowym. Czekał na mnie.
Najlepiej byłoby wyjść stąd chyłkiem i zaczekać na Halinę na schodach. Ale jak to zrobić?
Pokój miał tylko jedne drzwi, za którymi byli moja nie spełniona Nadzieja i ten sparaliżowany
starzec, co krępował mnie najbardziej. Znalazłem się w potrzasku, jak mawiali dawniejsi
literaci. W potrzasku własnej lekkomyślności. W potrzasku guseł skośnookiej rosyjskiej
dziewczyny. I kac mną trzęsie, ten kociokwik, którego nabawiłem się wczoraj.
Otworzyły się z trzaskiem drzwi. Weszła Nadzieżda trzymając w obu dłoniach szklanki z
herbatą. Uśmiechała się jak gdyby nigdy nic, choć w tych skośnych oczach miała resztki łez.
- Napijesz się czaju? - zapytała swoim normalnym, to znaczy zadziwiająco niskim głosem.
Wziąłem w milczeniu swoją szklankę. Prostokąt słonecznego światła zaczynał się już wspinać
na przeciw-
67
ległą ścianę. Gdzieś znowu grały orkiestry, ale wśród nich nie było naszej, tej od Sopków
Mandżurii.
- Halina już idzie - powiedziała Nadzieżda.
- Czy ty się na mnie gniewasz? - spytałem niepewnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.pev.pl