[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Gdzie jest Herman?
- W Chabarowsku, ale wkrótce do nas dołączy.
Ta wiadomość tak poruszyła kozaka, \e nie był w stanie wypowiedzieć choćby sylaby.
Jego brat, którego wyobra\ał sobie gdzieś w Afryce jako niewolnika, jest w pobli\u!
Sam Hawkens udawał, ze nie zwa\a na wzburzenie siedzącego naprzeciwko kozaka,
tylko wesoło gawędził dalej.
- Dzisiaj ju\ drugi raz ktoś mi przypomina rodzinę Adlerhorstów. Przed kilkoma
godzinami derwisz...
- Derwisz?
- Hm, zapominam, \e nie mo\e pan wiedzieć tego wszystkiego. Ten derwisz kręcił się
po świecie pod najró\niejszymi nazwiskami. Zcigaliśmy go ciągle na nowo, ale za ka\dym
razem udawało mu się zbiec. Naprawdę nazywa się Florin i był słu\ącym w rodzinie
Adlerhorstów.
- Florin! Florin!
- Halo! Czy mo\e zna pan tego Florina?
- Och, a\ nazbyt dobrze!
- Skąd?
- Ten Gotfryd von Adlerhorst opowiadał mi o nim.
- Ach tak! Dziwnym trafem Dick twierdził, \e go dzisiaj widział.
- Gdzie?
- Tam pomiędzy namiotami! Ale to chyba niemo\liwe.
- Dlaczego nie? Na ziemi zdarzają się najdziwniejsze rzeczy.
- To prawda. Ale czego chciał ten człowiek, tu na Syberii?
- A czego pan tu chce? Pana- obecność na Syberii jest tak samo dziwna i
niewytłumaczalna, jak jego.
- Oczywiście, oczywiście! Mo\e rzeczywiście to był on. Hm! To by była dopiero
przeklęta sprawa, gdyby się nam tutaj wymknął. To on ponosi winę za zniknięcie rodziny
Adlerhorst.
- W takim razie trzeba go ująć! Mówię panu: on tu jest, naprawdę!
- Co? Jak? - Sam udawał zdziwionego i skoczył na swoje chude, sierpowate nogi. - W
takim razie musi go pan znać!
- Nawet osobiście.
- Behold\ Pan... Pan...
Zamilkł, podszedł do Numeru Dziesiątego i poło\ył mu dłoń na ramieniu.
- Panie... panie Gotfrydzie, czy chce pan być ze mną szczery...
- Dlaczego nie?
- ... i przyznać, \e pan... no, \e pan jest tym Gotfrydem von Adle-rhorst?
Numer Dziesiąty zwiesił głowę na piersi i oddychał cię\ko.
- Tak, to ja. - powiedział wreszcie.
- Ale\ długo trwało to wyznanie - mruknął Sam Hawkens i przetarł sobie czoło i nos
błyszczącym rękawem ze skóry. - Od razu miałem wra\enie, \e to pan jest tym
poszukiwanym przez nas, chocia\ nie wygląda pan podobnie do swoich braci.
Co powiedziawszy w nagłym przypływie uczucia wyciągnął do kozaka prawą dłoń.
- No to pułapka starego Sama znów jest pełna. Niech pan przybije! Dla pana to koniec
mordęgi.
- Je\eli ucieczka się powiedzie!
- Oczywiście, \e się powiedzie. Ale dlaczego pana tu zesłano? - - O tym pózniej!
Teraz przede wszystkim chciałbym dowiedzieć
się czegoś o mojej rodzinie, a więc niech pan opowiada, ale krótko, w zarysie. Na
dokładną relację nie ma teraz czasu.
Traper nie dał się prosić dwa razy i opowiedział o dziwnym splocie wydarzeń, które
zaczęły się w Turcji, a zakończyły na Syberii. Numer Dziesiąty słuchał głęboko poruszony i
długo po tym, jak Sam skończył swą opowieść, siedział obok niego w ciszy, zatopiony w
myślach, ze wzrokiem utkwionym w dali.
W końcu Sam roześmiał się:
- Mo\e wypatrzył pan ju\ wystarczającą dziurę w niebie? Pozwolę sobie na skromną
uwagę, \e jestem tu jeszcze obecny, i chętnie bym się dowiedział, jak dostał się pan z Sudanu
do Rosji, a potem na Syberię.
Kozak jakby się ocknął z głębokiego snu. Przesunął ręką po czole, jakby chciał siłą
powrócić do terazniejszości.
- Ma pan rację. Powinien się pan wszystkiego dowiedzieć. A\ do dzisiejszego dnia
byłem przekonany, \e jako jedynego z rodziny spotkał mnie znośny los. Z Suakinu, gdzie
dostałem się w ręce handlarza niewolników, dostarczono mnie do Faszody. Mój pan
zamierzał sprzedać mnie do Sudanu, gdzie biali niewolnicy osiągali wysokie ceny.
Lecz ju\ pierwszego dnia naszego pobytu w Faszodzie mój los się odmienił. Zobaczył
mnie hrabia Wasylkowicz, który wracał właśnie z podró\y badawczej w okolice górnego
Nilu, i zdjęty litością kupił mnie. Dla niego, milionera, cena, jakiej \ądał handlarz, była
drobnostką. Zapłacił ją bez targowania się i przywiózł mnie do Petersburga. Tam dał mi dobre
wychowanie, a pózniej, jako \e me miał \ony, adoptował mnie.
- Co na to jego krewni?
- Nie wiem.
- Czy próbował pan pózniej zbli\yć się do pańskiego wuja, lorda Lindsay'a?
- Było to zawsze moim skrytym \yczeniem, ale mój ojciec, hrabia Wasylkowicz, nie
\yczył sobie tego. A poniewa\ to on sprawował nade mną opiekę, nie było te\ takiej
konieczności. Uczyniłem właściwie tylko jedno, aby, o ile to mo\liwe, jakoś odnalezć nić,
która mogłaby doprowadzić mnie do mojej zaginionej rodziny. Wszędzie, gdzie to tylko było
mo\liwe, u\ywałem nazwiska Bogumir Orłowski. a nie Wasylkowicz.
- Tak więc lord nie mógł oczywiście nic wiedzieć o uratowaniu pana.
- Oczywiście. Tak samo, jak ja nie miałem pojęcia, \e los rzucił mojego brata Martina
do Stanów Zjednoczonych. Byłem przecie\ przekonany, \e moja rodzina zniknęła we wnętrzu
Afryki i tam zginęła. Mój ojczym był tego samego zdania, tak więc nie podejmowaliśmy
\adnych kroków, które jak sądziliśmy, i tak nie doprowadziłyby do niczego.
- Potrafię się całkiem dobrze wczuć w wasze myśli. Ale nie braliście pod uwagę
mo\liwości Sama Hawkensa, hihihihi!
- Hrabia Wasylkowicz \yczył sobie, \ebym został oficerem, dosłu\yłem się więc
rangi kapitana.
- Przed trzema laty udałem się z moim ojczymem w podró\ na Syberię, która to
podró\ miała się zakończyć tak fatalnie.
- Kto wam towarzyszył?
- Nikt. Hrabia kochał podró\ować sam, z mo\liwie małą ilością baga\u, a to z powodu
większej swobody ruchu. Z tego powodu nie mieliśmy przy sobie nawet słu\ącego.
- W takim razie wasze zniknięcie bez śladu staje się dla mnie bardziej zrozumiałe.
- Dla mnie nie. Cała ta sprawa jeszcze dzisiaj jest dla mnie zagadką.
- Którą Sam Hawkens pewnie rozwią\e, jeśli się nie mylę.
- Dotarliśmy do Ulukucka, małego miasteczka we wschodniej Syberii, które raczej
powinno nosić miano wsi i zatrzymaliśmy się w jedynej gospodzie. Następnego dnia
chcieliśmy polować na sobole, ale nie doszło do tego, bo ju\ wczesnym rankiem kozacy
zerwali nas z łó\ek.
- Z łó\ek? Jak to?
- Z kopalni w Olekminsku uciekło akurat dwóch skazańców, ojciec i syn. Szukano ich
w całym kraju. Nie wiem, jak to się stało, \e patrol zwrócił uwagę właśnie na nas. Faktem
jest, \e uwa\ali nas za uciekinierów i bez ceregieli zabrali z sobą.
- Nie do wiary! A pan za kogo został uznany?
- Uciekinierzy nazywali się Sałtykow.
- Nie mogliście okazać dokumentów?
- To jest właśnie coś dziwnego, czego do dzisiaj nie pojmuję. Kiedy chcialiśmy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]